Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zżarły. W Zagajach trupem czuć, a wtedy wszyscy wszystko rabują.
— To prawda, że was ten doktór milioner wydziedziczył?
— Prawda.
— To łotrostwo z jego strony.
— Zależy. My jego pieniądze uważaliśmy za nasze, a on za swoje. Zresztą, może nic nie zebrał. Na jego miejscu, jabym też wolał przehulać, jak zbierać dla nieznanej rodziny.
Na ganku Malecka obejrzała się po klombach, żwirowatych drogach, po kunsztownych grupach drzew, i pokręciła głową.
— Szkoda, żeby to wyrąbali chłopi — na koloniach, a utrzymać — koszt ciężki i zbytkowny. Taka u nas zagadka ze wszystkimi pańskimi dworami — i taki moment — jakby w chorobie — operacya.
— Pacyentów sporo tej operacyi nie przeżyje. Może pani chwilę tu spocznie — meble wprawdzie już opisane do sprzedaży, ale siedzieć na nich jeszcze nam wolno. Pójdę, dowiem się — czy ojciec nie śpi.
Gdy wrócił, zastał Malecką zapatrzoną w portrety rodzinne. Wskazała jeden.
— Ten wojskowy — to bardzo do pana podobny. Jakiś krewny?
— Dziad, Szymon Gozdawa, oficer wojsk polskich. Mamy jeszcze ten jego mundur i ordery.