Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tu stangret umilkł, a po chwili się obrócił i dodał z uśmiechem faktora.
— Ale ona do panicza przyleci i z za dziesiątej rzeki — byle zawołać. Moja stara ją sprowadzi, jak panicz każe.
Tomek coś zamruczał tylko. Coprawda, Zuzi miał już dosyć, więc spytał znowu.
— A jaka jest na jej miejscu w garderobie?
— Marciniakówna, dzióbata.
— Pan Strażyc dawno był u nas?
— Onegdaj. Konno przyjeżdżał. Musi, do naszej panienki się ma! Często bywa. Ale to, proszę panicza, wartałoby naszą czwórkę zmienić. A pan Chojnowski ma parę kasztanów — coby nam się w lejc zdały. Sześćset je ceni — pięcioletnie — jak jeden.
— Mało jeszcze swoich — młodych.
— Starszy pan, wyjeżdżając, o tych mówił. Nasze — trochę małej miary.
— To niech starszy pan — jak wróci, tem się zajmuje. Ja mam polecenie stare sprzedać. Powiedz Żydom handlarzom.
— Rudy Berko kupiec na nie. Jutro będzie.
Stangret coś prawił dalej o zaprzęgach nowych i o karecie — co »jak piórko«, — ale Tomek nie słuchał — i ocknął się z zamyślenia czy drzemki — na bruku gankowym w Zagajach.