Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pomimo spóźnionej pory, przyjęła go w sieni matka i Terka.
Przemógł zniecierpliwienie na powitalne okrzyki — i dość uprzejmie odpowiadał na pytania. Odbył też godzinę posiłku, ciekawe przysłuchiwanie się służby, blagował o stryju, o Paryżu, o trudnościach i zwłoce prawnej, a wreszcie zmęczony — począł narzekać na niedomagania żołądkowe, na zmęczenie podróży — i wycofał się do swego pokoju.
Pokój ten wychodził na służbowy korytarz — a okno miał do ogrodu. Znalazł ogień na kominie, swoje graty, atmosferę tak różną od hotelowej, że zamiast się położyć, wyciągnął się w wygodnym fotelu i poraz setny zaczął rozmyślać: co dalej?
Odpowiedzi przychodziło wiele — wszystkie nie wytrzymujące krytyki — a pozbyć się pytania nie mógł.
Wtem, ktoś zcicha zaskrobał w szybę okna. Tomek podniósł zdziwione oczy. Był to sygnał Zuzi — gdy latem wykradała się do niego z garderoby.
Za oknem migał cień. Wstał tedy — i otworzył. Smukła postać dziewczyny skoczyła na parapet — i ruchem kocim znalazła się w pokoju.
— Dobry wieczór, paniczu! Tak gnałam, że myślałam — serce wyskoczy.
— Z Leśniczówki?