Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/096

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ale pewnie fałszywy — bo się wstydzi przyznać do wszystkich długów.
Wydobył arkusz zapisany z kieszeni i podał bratu, a sam zapalił papierosa i popijając kawę śledził smugi dymu i pogwizdywał przez zęby. Władek przejrzał spis i rzekł:
— Toć ojciec nie umieścił Małeckiej.
— Mówił, że ta z wdzięcznością kapitał zostawi.
— Już wymówiła oficyalnie — i była u mnie. Powiedziała, że ojciec w drodze łaski obiecał jej zatrzymać kapitał do śmierci stryja — więc na wieść o tej śmierci, kupiła kamienicę na Starem Mieście, zadatkowała, i prosi o pieniądze. Rozumie się — zapewniłem, że będą wypłacone, boć myślałem, że to fraszka. Zresztą niema w tym spisie trzech tysięcy żydowskich należności, którzy będą najdokuczliwsi. Oni się rzucą na ruchomości i inwentarze. Są też zaległe raty Towarzystwa, nieopłacone od pół roku zasługi — otchłań — i ruina! Głos Władka łamał się — jakby dusił w sobie łkanie. Rysy Tomka, przeciwnie, twardniały — i oczy nabierały zaciętości. Przestał gwizdać.
— Psia krew! — warknął z wściekłością, ale nie rzekł do kogo stosował ten epitet.
— Masz jaką radę, widzisz wyjście? — spytał po chwili.
Władek myślał, patrząc na złowieszczy arkusz pełen cyfr.