Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/058

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Pysznie pan gra — zawołała.
— Uhm — mam gotowy chleb — w każdej tancbudzie. Dziesięć złotych za wieczór — i co wpadnie od gości.
— To i dziś goście powinni panu coś dać.
— A co? A co? A co? — zanucił.
— No! Cóżby pan żądał?
— Pani tak pyta, jakby miała co do dania.
— Albo nie!
— Rozumie się, że nie możecie dać nic!
— Jakto?
— Wszystkie wy tu — jesteście niewolnice.
— Masz! Znowu obelgi i urągania.
— Wcale. Już słyszę zgrozę, żebym tak zażądał buziaka. Krzyczałybyście, jak pawice.
— No — bo pewnie. Nie płacimy buziakami.
— Bo co? Takie to drogie! Salomon rzekł — że usta kobiece odmieniają się, jak księżyc.
— Cynik z pana.
— Do usług. Ale proszę — wyraźnie rzec, coby panie dać mogły!
— No co? Złotówkę!
— Cudzą, bo rodzicielską. Zresztą u was wszystko nie wasze. Należycie do rodziny, do obyczaju, do towarzystwa, do wszechmocnego »wypada — nie wypada«, do męża, do dzieci w następstwie, a swojego nie macie nic. Coprawda, że oszukujecie i okłamujecie wszystko