Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/020

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Strażyc dość lekko przywitał obcego, myśląc:
— Ilе też ten ordynus musi mieć tysięcy, kiedy go Chojnowski obwozi. I skąd się to wzięło. Po paru chwilach rozmowy lokaje oznajmili obiad i towarzystwo obsiadło stół jadalny — w sali, udekorowanej trofeami łowieckiemi i zdobnej w dębowe, stylowe meble.
Ruchno jeszcze nie przemówił słowa. Oczy jego, bardzo bystre, taksowały, zda się, wszystko i każdego. Przy stole parę razy rzucił wzrokiem na Tomka, który obok niego siedział, aż wreszcie spytał:
— A pan — w czem robi?
Chłopak, zaskoczony znienacka, sekundę myślał, potem chciał odpowiedzieć konceptem, ale stalowe, przenikliwe oczy sąsiada go powstrzymały.
— Ja jeszcze studyuję.
— Jeszcze? Za długo tutaj się ludzie uczą. Masę kapitału się na to zatraca.
— Pan dawno w Ameryce?
— Od dziecka. Starzy wyemigrowali.
— Nie zapomniał pan jednak mowy.
— Kobiety pilnowały. Matka, potem żona.
Odpowiedzi padały krótkie, jasne, — spieszne. Ruchno jakby telegrafował słowami drogiemi i jakby mu było bardzo spieszno.
Prędko też jadł.