Przejdź do zawartości

Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Atma.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Może pijani byli, może go wzięli za innego. Gdy mu oddano pugilares, nie wyznał nawet, że mu zeń wzięto dwadzieścia pięć rubli — zaświadczył, że wszystko w całości.
Zmęczyło go to śledztwo, ale ledwie żywy czuł w sobie taką dziwną lekkość i spokój, że myślał, że chyba umiera. Oczy jego rozjaśnione oglądały nagie ściany sali, obejmowały twarze sąsiadów, szły przez brudne szyby okienne w szare, zimowe niebo. Zatrzymał wreszcie wzrok na posługaczu, który zamiatał podłogę i stanął, przypatrując mu się.
I począł się do tego obcego uśmiechać.
— No, coś taki rad? — tamten się odezwał.
Dźwięk głosu wstrząsnął chorym. Zwróciły się ku niemu oczy sąsiadów, jedna obojętna, inna ciekawa lub niespokojna.
— Czego się śmiejesz? Będziesz znowu śpiewać? — ciągnął dalej posługacz.
— Śpiewaj! — rzekł sąsiad najbliższy.
— Ja nie umiem, nie śpiewam! — wyszeptał.
— A toć tamte dni i noce ciągle śpiewałeś kolendy. Organistą byłeś gdzie? — zaśmiał się posługacz.
— Nie umiem śpiewać. Ja cieśla! Nie pamiętam, żebym śpiewał. Czy ja umrę?
— Wyliżesz się już chyba. Aleś w gorączce był ten cały czas i śpiewałeś.
— To już po Świętach?