Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Atma.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ja? — zamyślił się. — Naprawdę nie wiem!
— Którego dziś mamy?
— Dwudziesty trzeci.
— Ano — to jestem już dziesięć dni.
Teraz Antoni zauważył, jak bardzo się zmienił. Oczy miał pogłębione, pełne życia i ognia, rysy miękkie, na ustach uśmiech, w całej postaci jakby rozprzężenie i młodzieńcza żywość.
— Biedak! — pomyślał z serdecznem współczuciem, a głośno rzekł:
— Dziesięć dni. Nie długo. Dobrze, że się zabawiasz.
— Ja się nie bawię. Ja raz pierwszy w życiu jestem nareszcie szczęśliwy.
— Rad jestem. To koniecznie przeżyć trzeba.
— Antek, rozumiesz mnie, nie potępisz?
— Za co? Jabym za takie dziesięć dni, życie dał. Przychodzi czas sercu kwitnąć, jak jabłoni wiosną. Dziesięć dni — wydziedziczony i kaleka, kto takich nie miał.
— Oby błogosławiona była — za moją szczęśliwość! — szepnął Adam z głębi duszy.
Szli jakiś czas w uroczystem skupieniu.
— Przyjechałeś tu do pani Anny? — spytał Adam.
— Nie wiem. Wyprawiła mnie Atma, mówiąc, że jestem tu komuś potrzebny.
— Jakto? Nie mówiła komu?
— Nie. To się okaże. Ona się nigdy nie myli.