— Gdybym wiedział, gdzie go znajdę, poszedłbym — rzekł.
— Niech pan przejdzie za pałac, na prawo, tam świerkową aleją ku folwarkowi; tam jest.
Wskazała mu ręką i znowu kopała ziemię czarną, wilgotną, ciężką, nie zdradzając żadnego wysiłku lub zmęczenia.
— Dziękuję pani! — uchylił kapelusza i ruszył za dom, gdzie park się dalej słał równie dziki i zostawiony woli natury. Tu się ścieżki dwoiły.
— Do zdroju ta, na folwark ta — szepnął do siebie i zaraz myśl mu wróciła do niespodziewanego zjawiska-kobiety.
Kim była? Żoną i panią — nie, kochanką zapewne — pół służącą, pół gospodynią — częsta rzecz u starego kawalera i obywatela.
Uczuł niesmak i żal, jakby bolesny zawód, i już inaczej przedstawił sobie spotkanie, stosunek z bratem.
Znał, przypomniał sobie tę drogę do folwarcznych budynków, które leżały osobno, poza rezydencyą. Olbrzymia aleja stuletnich świerków prowadziła doń, a z obu stron ciągnął się sad, teraz biały od kwiecia owocowych drzew, aż odurzający wonią. Słońce chyliło się już, było cicho, ciepło, cudnie. Z wód wrzały żabie kapele, po gąszczach wywodziły słowiki, a była poza tem uroczystość bezludzia i jakaś boska piękność poezyi.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Atma.djvu/051
Wygląd
Ta strona została skorygowana.