Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Atma.djvu/040

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wietrze, a rozwieszone około nich kożuchy i kaftany parowały zabójczą wonią.
Wstręt, a zarazem jakby litość odczuł Jaworski; ale zaduch dławił go w gardle, prędko minął salę i owiał go chłód infirmeryi.
Okno było otwarte i w przeciągu chybotała świeczka w rogu pryczy. Dalej stała trumna, i zmarły już w niej leżał.
Jakaś litościwa dusza umyła go i ubrała. Miał na sobie czystą koszulę, palto i buty z cholewami. Ręce mu złożono na piersi i wetknięto w nie papierowy święty obrazek. Izba, przesiąkła karbolem i chlorkiem, bielała nagością ścian i pustką.
Jaworski nakierował latarkę i przyjrzał się twarzy zmarłego. Śmierć ją uspokoiła, dała wielką godność i jakby smętek. Rysy były ostre, przeraźliwie chude, ciemny zarost, zwichrzone włosy nad szerokiem, pięknem czołem, zapadłe policzki.
W tej chwili szelest się rozległ za ścianą, i w oknie ukazała się głowa ludzka.
Jaworski drgnął, o krok się usunął.
— Kto tam? — zagadnął.
— To ja. Przepraszam jaśnie pana! — zachrobotał głos stary, głuchy, pokorny. — To ja, Icek kramarz.
— Co ty tu robisz po nocy? Czego chcesz?
— Ja szedł drogą... zobaczył, co tu się świeci. Zaszedł. Tu chore leżą, nie śpią nocami, ja do nich wstępuję pogrzać się, pogadać.