Strona:PL Maria Konopnicka - Cztery nowele.djvu/72

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wił, a podniósłszy twarz bladą ku zachmurzonym niebiosom, poruszał ustami, jakoby w modlitwie.
Po chwili opamiętał się, chłopca na rękę wziął i do farbiarni zwolna powracał.
Gdy ich tak razem idących obaczyła Hana, która, na progu stojąc, wyglądała męża, zatrząsł nią gniew wielki, źrenice jéj błysnęły żółtém, fosforyczném światłem, usta wązkie drgnęły, nozdrza poruszyły się gwałtownie. Narazie jednak opanowała się jakoś, w chwilę dopiero późniéj, razem z wieczerzą rzuciła chłopcu przez ostre, białe zęby swoje kolący wyraz: „znajdek.” Téj zemsty nie mogła sobie odmówić. Dosłyszał go Uriel, płomienie przeleciały mu po twarzy, łyżkę, którą już do ust niósł, precz odrzucił, wstał, odsuwając gwałtownie stołek, i wyszedł z izby nieprzytomny prawie. Widoczném było, że chłopiec musi ustąpić z domu. Walka nie mogła przeciągać się dłużéj.
Większą część nocy chodził nad rzeką Uriel zadumany, Hana zaś niespokojnie przewracała się na łóżku; dziecko tylko, zmęczone i spłakane, usnęło snem cichym, głębokim.
Nazajutrz farbiarz rzekł pierwszy:
— Namyśliłem się, chłopca do ślusarza oddam, uczciwy to człowiek, krzywdy mu nie zrobi.
Hana w milczeniu i obojętnie napozór wiadomość tę przyjęła. Z gorączkowym jednak pośpiechem zaczęła zbierać manatki chłopca, wiążąc je w węzełek, jakby jéj pilno było wyprawić go choćby natychmiast.
— Niechno jéj zejdzie z oczu ten goj przeklęty — myślała, — a wkrótce potém przyjdą jéj dzieci, jéj własne, małe i duże dzieci.