Strona:PL Maria Konopnicka - Cztery nowele.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

w betach, pod sufit niemal wysłanych, myślał o tém chłopięciu, śpiącém pod szopą, i przewracał się z boku na bok. Na piersiach by je tulić rad i na rękach do snu kołysać.
To téż przed świtem jeszcze zerwał się, tłumacząc żonie, że do koni zajrzy. Pobiegł do szopy. Chłopczyna spał. Uriel pochylił się nad nim i gorącym pocałunkiem zamknął jego piękne, wpół otwarte usteczka, przypominające usta matki.
Potém stanął i zamyślił się.
— Do chedery go nie poszlę — szepnął. — Jeśli mu tu źle będzie, jemu i mnie, to wezmę go i w świat pójdę — szepnął znowu.
Była to jakby obietnica, dana niewidzialnéj istocie jakiéjś, czuwającéj nad sierotą. Ilekroć bowiem był z chłopcem sam, zdawało mu się, że czuje jéj obecność. Przejmowała go wtedy niewymowna słodycz tajemniczego porozumienia we troje. Twarz mu się ożywiała, oczy nabierały wyrazu łagodności niezmiernéj, po ustach błądziły uśmiechy i urywane słowa.
Lecz gdy posłyszał głos Hany, gasnął niejako sam w sobie i powracał do powszedniości oblicza.
Gdy zamęt pierwszych dni po przybyciu Hany przeminął, na farbiarni rozpoczęło się życie pracowite, pełne zabiegów, w które żona Uriela całą swą wkładała duszę.
Od rana do nocy można ją było widziéć kręcącą się to po miasteczku, gdzie wełnę zamawiała, odnosiła, przedawała, — to po domu, gdzie zwijała pasma jaskrawe na wielkiém motowidle, lub warzyła posiłek. Do dziecka przywykła jakoś. Kilka jeszcze razy zapytywała