Strona:PL Maria Konopnicka - Cztery nowele.djvu/43

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

posiąść będzie mógł. Zapragnął tedy kwiat ten dziki, który świeży, biały swój kielich odwracał od niego, widziéć jaknajprędzéj zerwanym, rzuconym na ziemię, zdeptanym. Przestał więc prześladować Kasię, i natomiast, niechcący jakoby, ułatwiał widywanie się z nią Urielowi, drażnił chłopca za nieśmiałość jego, dziewczęcą prawie. Pilno mu było widziéć dziewczynę w przepaści hańby, obarczoną przekleństwem ojca i wzgardą ludzi, gdyż mówił sobie: „wtedy musi moją być!”
Nie na rękę mu była niewinność ich dziewicza, niecierpliwił się, klął, radby w Uriela przelać własne swoje żary. To znowu, widząc ich razem, burzył się i za włosy darł, i znieść nie mógł świeżego głosu dziewczyny, gdy wiatr poniósł jéj piosenkę od rzeki.
A tymczasem płomień, rozdmuchiwany przez niego, ogarniał dwie te fatalnie zbliżone z sobą istoty, koniecznie, bez ratunku, na zgubę.
Gwiazda wieczorna, która długo nad ich głowami złote roztaczała blaski, zakryła oczy mgłą srebrną, jako rąbkiem białym. Zaszumiał las na Majdanach, zerwał się wicher z za rzeki, zatrząsł chatą Duniaka i rozwiał się po polach w poświstach długich, jęczących. Szron na okienku Kasi topniał od jéj oddechu, a śnieg na ścieżce do okienka tego topniał od śladów Uriela.
Minęła zima. W czerwcu ławicą szły jesiotry pod wodę. Stary Duniak całe noce spędzał na rzece z sieciami, to ryby łowiąc, to nasłuchując pieśni flisaczych. Rankiem dopiero powracał i znużony usypiał na ławie, ledwo spojrzawszy na córkę.