Strona:PL Maria Konopnicka - Cztery nowele.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jego żebra, a z pod kamizeli, którą był przykryty, wyglądały nogi, cienkie jak badyle. Równy, głęboki oddech poruszał jego pierś drobną, a obie ręce leżały nad głową, jako nad słomianą strzechą. Zapała patrzył na chłopca i oczy jego wilgotniały niby poranną rosą.
Tymczasem odniało na wschodzie.
Styczniowe słońce podniosło się nad Żelazową Wolę, wielkie, gorejące, czerwone. Śniegi spłonęły w blaskach różanych i w złocie.
I uderzyły promienie słońca w okienko izby czarnéj i padły na postać bohatera łuną jarzącą. Światło zbudziło wróble i Antka.
Przewrócił się z boku na bok, zamruczał niewyraźnie: „...dwa, trzy,” — potém westchnął i oczy otwarł. Otwarł — siadł na tapczanie i spojrzał po izbie. Zamknął je znowu i znów otworzył, przetarł kułakiem, spojrzał — i rozdziawił usta, jako miał szerokie. Chwilę trwał w takiém osłupieniu niemém; nagle zerwał się z tapczana.
— Cesarz, dziadusiu, cesarz!...
Chwycił go stary, podniósł, do piersi przytulił, na wąsy spadły mu dwie łzy ciężkie i słone. Potém chłopca na ziemi postawił — podał piersi naprzód, jakby na bagnety szedł, i huknął, aż w lesie odgrzmiało:

— Wiw Napolijon! Wiw limperer!




O wieku, co blaski swoje rzucasz w cienie i chłody dni naszych, i zapalasz ognie w biednéj chłopskiéj piersi, i dajesz chwilę szczęścia czarnéj chłopskiéj chacie, i uczysz pacholęta bose iść po ścierniskach życia ku ideałowi — o wieku!...