wciska się gwałtownie do ubogiej izby i gasi świeczkę łojową...
Biedni ludziska nie są pewni, czy nie zechce zabawić się, jak dziecię swawolne, w domki karciane, zdmuchując, jednę po drugiej, nędzne ich lepianki...
Naprowadziła z sobą, chmur gęstych, śnieżystych legiony, wyje i ryczy... Czy z niedźwiedziami białymi na ucztę przyszła?!...
Wszystko chroni się przed nią i szczelnie zamyka.
Tylko czas niewzruszony spokojnie posuwa strzałki na miejskim zegarze i dzwoni godziny. Lecz i tu wciska się burza, skrada uderzenia, wirując i mącąc powietrze... Już północ!...
Szalej, dziki orkanie!... ludzie bezpieczni są, pod swymi dachami... światła i światełka gasną... za chwilę ani w myśli im nie będziesz! Usną od trosk dziennych wolni...
Ale nie wszyscy!...
Na samym końcu miasta uboga chatka stoi...
Zwolna i lękliwie otwierają się drzwi skrzypiące, a z nich wysuwa się postać kobieca...
Rozwścieklony orkan rzuca się wnet na nią... porywa, usiłuje zwalić i śniegiem zasypać...
Strona:PL M Koroway Metelicki Poezye.djvu/32
Wygląd
Ta strona została przepisana.
24