Strona:PL Lord Lister -77- Syrena.pdf/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W pół godziny później inspektor Baxter wrócił do biura w towarzystwie swego gościa. Bystre ucho Marholma podchwyciło ostatni fragment ich rozmowy.
— Czy pozwoli pan, że wstąpię teraz do kasy, aby zainkasować czek — rzekł Belgijczyk, stojąc jeszcze w progu.
— Oczywiście — odparł inspektor. — Ponieważ zwolniłem się dzisiaj z obowiązków służbowych...
— I tak zwalniasz się codzień od nich, bracie — pomyślał sobie Marholm.
— ...pozwolę sobie panu towarzyszyć — dokończył Baxter.
Zdjął z wieszaka palto i kapelusz i wyszedł wraz z gościem.
W godzinę później jeden z agentów zapukał do gabinetu i wsunąwszy głowę między drzwi zaanonsował:
— Pan komisarz belgijskiej policji kryminalnej...
— Jak to? — zdziwił się Marholm — czyżby zdążył już wrócić z powrotem? Wprowadźcie go.
Komisarz Gerard, autentyczny szef policji belgijskiej, wielce zdenerwowany, przekroczył próg biura.
Marholm spojrzał na n ego z osłupieniem.
— Co to ma znaczyć? Przecież to nie ten sam człowiek, który przed chwilą wyszedł w towarzystwie inspektora Baxtera?
— Kim pan jest? — zapytał głośno.
— Nazywam się Gerard. Jestem inspektorem belgijskiej policji kryminalnej.
Marholm zmierzył go wzrokiem od stóp do głów.
— Co to za żarty stroi pan sobie ze mnie?.. A może alkohol przez pana mówi? Zapomniał pan widocznie kim pan jest.
Z kolei komisarz przesiał rozumieć o co chodzi.
— Dziwne obyczaje panują w waszej głównej kwaterze — rzekł — powtarzam, że jestem komisarzem policji kryminalnej... Nazywam się Gerard.
— To już słyszałem. Proszę się wylegitymować.
— Z przyjemnością. Oto mój paszport — odparł cudzoziemiec.
Włożył rękę do kieszeni marynarki.
— Do pioruna! — zawołał — ten człowiek wykradł mi również i paszport!
— Czy i pana okradziono?
— Pan inspektor policji musi o tym wiedzieć najlepiej, ponieważ byliśmy razem aż do późnej nocy. Pan komisarz odprowadził mnie nawet do mego pokoju w hotelu.
Marholm odsunął się nieznacznie, stawiając pomiędzy sobą a nieznajomym krzesło. Pewien był bowiem. że ma do czynienia z wariatem.
— Pan się myli — rzekł. — Wiem z całą pewnością, że inspektor policji spędzał wczorajszy wieczór w domu.
— A z kim mam przyjemność rozmawiać w chwili obecnej?
— Nazywam się Marholm, jestem sekretarzem inspektora.
— Czyżby? Słabo się pan zna na zasadach grzeczności.
— Nie domyśla się pan nawet, do jakiego stopnia potrafimy być tu grzeczni.
— Gdzie jest pan inspektor?
— Sam pan widzi, że go tutaj nie ma... Ale może zechciałby mi pan wytłumaczyć, dlaczego się pan podaje za komisarza policji, skoro nim pan nie jest?
— Co takiego? — zawołał cudzoziemiec. — Otóż jestem nim. Do wszystkich diabłów!
Sięgnął po raz wtóry do kieszeni i wyciągnął z niej karteczkę skreśloną przez Rafflesa, który zawiadamiał go, że będzie mógł odebrać swój paszport u komisarza Baxtera w Scotland Yardzie.
— Dzięki Bogu — odetchnął z ulgą. — Nie zauważyłem tej kartki... Obawiałem się, że paszport ten zabrał mi pan inspektor prawdopodobnie po to, aby przechować go w bezpiecznym miejscu... Zdawał sobie widocznie sprawę w jakim stanie mnie zostawia.
— Co takiego? — zapytał Marholm ze zdziwieniem — gdzie był nasz inspektor?
— Wybaczy pan, ale to już pana nie powinno obchodzić — odparł komisarz.
Pragnąłbym się dowiedzieć o której godzinie mogę się zobaczyć z inspektorem Baxterem.
— Dziś wieczorem między szóstą a siódmą — odparł Marholm.
Umyślnie wybrał tę godzinę, wiedział bowiem, że wtedy inspektor zastanie Baxtera samego w biurze.
— Dobrze — odparł cudzoziemiec — wrócę o tej porze.
— Bardzo proszę...
Po jego wyjściu Marholm potarł czoło.
— Widocznie wariat — mruknął. — Ciekaw jestem, jak sobie z nim Baxter poradzi.
Tymczasem Raffles przybył w towarzystwie inspektora policji do jednej z najwytworniejszych restauracyj w Londynie. Nie mógł wstrzymać się od śmiechu myśląc o tym, że dopiero wczoraj, on, Raffles był tu w towarzystwie innego inspektora.
Baxter zabrał się z miejsca do picia. Raffles natomiast pił jedynie czystą wodę.
Około godziny trzeciej po południu Baxter zaprosił rzekomego kolegę do swego mieszkania. Przyzwyczajony był bowiem, do poobiedniej drzemki. Po raz pierwszy w życiu inspektor zaprosił do swego mieszkania Rafflesa... Wkrótce, w skromnym mieszkaniu rozległo się donośne chrapanie obu mężczyzn. Po niejakim czasie Raffles wstał po cichu i przekonawszy się, że Baxter pogrążony jest w głębokim śnie skierował się w stronę biurka. Otworzył szufladkę, wyjął z niej trochę kosztowności i sto funtów gotówką. Na czystej kartce papieru nakreślił kilka słów...
„Drogi inspektorze!
Przypomniałem sobie, że o godzinie czwartej umówiłem się z konsulem belgijskim. Nie chcę przerywać Pańskiego cennego snu, aby się z panem pożegnać. Zgodnie z umową o godzinie szóstej zjawię się w komendzie policji.
Przesyłam najserdeczniejsze pozdrowienia
D. Gerard.
Cicho na palcach wysunął się z mieszkania Baxtera.
— Zdarzają się w naszym Londynie rzeczy o których nie śniło się nawet filozofom — rzekł do Charleya po powrocie do domu. — Jadłem dziś obiad w towarzystwie inspektora Baxtera, po czym zostałem przez niego zaproszony do jego własnego mieszkania na poobiednią drzemkę. W czasie tej drzemki, opróżniłem mu szufladki biurka. Jestem gotów podyktować ci dokładne sprawozdanie, abyś mógł je podać do pism.
— A to niesłychana historia! — zawołał Charley Brand. — W jaki sposób ci się to udało?