Strona:PL Lord Lister -77- Syrena.pdf/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Musimy sprawdzić, jakie dokumenty wziął ze sobą w drogę nasz zagraniczny „kolega“ — rzekł.
W portfelu znajdowało się zaledwie trzy tysiące franków. Lord Lister skrzywił się:
— Hm... To nie wiele.... Trudno, musimy się tym zadowodnić... Weź to, Charley, przyda nam się na jutro. Będziesz musiał się postarać, aby ta cała historia szybko trafiła do gazet. Muszę dbać o to, aby ludek londyński miał jakąś godziwą rozrywkę... Gdy naśmieją się do woli z pierwszego kawału, mam w zanadrzu dla nich nową rozrywkę. Tym razem ofiarą moich żartów padnie baron belgijski!...

Mistrzowski wyczyn

Następnego ranka Charley Brand aż zaklął głośno na widok Rafflesa, wychodzącego ze swego pokoju.
— Czy ci się aż tak nie podobam? — zapytał Tajemniczy Nieznajomy z uśmiechem.
— Tu nie o to chodzi, Edwardzie — odparł Charley. — Podziwiam cię. — Twoja nowa maska jest jedną z najdoskonalszych i najlepiej udanych. Mimo, że jestem twym starym przyjacielem, nie poznałbym cię, gdybym przeszedł tuż obok na ulicy.
— Zadałem sobie dzisiaj bardzo wiele trudu — odparł Raffles. — Udaję się bowiem do jaskini lwa, to jest do głównej kwatery policji. Chciałbym, aby sokole oko naszego przyjaciela Marholma nie rozpoznało mnie w tym przebraniu.
— Udajesz się do inspektora Baxtera?
— Tak jest, mój chłopcze... Moje konto bankowe zmniejsza się w przeraźliwym tempie. Muszę znaleźć sposób podreperowania go. Uważam, że inspektor policji angielskiej powinien zapłacić mi suto za wyprowadzenie w pole jego belgijskiego kolegi.
— Mówisz samymi zagadkami... Nic z tego nie rozumiem.
— Sprawa jest jasną mój drogi. Pozwól mi wypić w spokoju herbatę...
Raffles usiadł przy stole, rzucił okiem na gazetę i wstał.
— Najpóźniej za trzy godziny będę z powrotem. — Poczekaj na mnie tutaj... Podyktuję ci raport codzienny do gazet, aby moi londyńscy zwolennicy mieli rozrywkę dziś wieczorem, czytając opis mych przygód.
— Życzę ci powodzenia — rzekł Charley Brand, odprowadzając go aż do drzwi...

Inspektor Baxter przybył do biura o godzinie ósmej.
Nawet najstarsi współpracownicy nie pamiętali w całej swej karierze podobnego wypadku.
Tymczasem inspektor zabrał się poważnie do pracy. Przeszedł kolejno wszystkie biura, sprawdzając, czy pracownicy stawili się punktualnie. Następnie odwiedził areszt tymczasowy i sprawdził porządek, panujący w celach. Gdy o godzinie dziewiątej wrócił do swego gabinetu, cały Scotland Yard żywił głębokie przekonanie, że inspektor Baxter zwariował.
Tylko Marholm rozumiał powody tego nagłego entuzjazmu do pracy. Inspektor Baxter spodziewał się bowiem odwiedzin swego sławnego kolegi belgijskiego. Ale Marholm nie przejmował się tym zbytnio. Przybył jak zwykle do biura dziesięć minut po godzinie dziewiątej. Już w korytarzu usłyszał grzmący głos inspektora.
— Nareszcie was złapałem, Marholm! — ryknął Baxter, spoglądając nań z wściekłością. — Oddawna podejrzewałem, że lekceważycie swe obowiązki i spóźniacie się do pracy. Wezmę to pod uwagę i potrącę wam odpowiednie kwoty z wynagrodzenia.
— Tere... fere — mruknął do siebie Marholm, wieszając spokojnie swe palto na wieszaku.
— Zdejmijcie kapelusz z głowy! — zawołał Baxter.
— Nie potrafię wykonywać dwuch czynności naraz, panie inspektorze! Albo zdejmę kapelusz, albo palto...
— W takim razie zaczynajcie na przyszłość od kapelusza... Przeraża mnie wasz brak wychowania.
— Czy ma pan jeszcze jakieś inne pretensje? — zapytał oschle.
— Oczywiście... Jak wam wiadomo, komisarz policji belgijskiej przyjdzie tu do nas dzisiaj, aby, zapoznać się z naszą organizacją i sposobem pracy.
— Nic o tym nie wiem. Pan szef nie był mnie łaskaw o tym poinformować.
— A gdzie byliście, u licha, kiedy rozmawiałem z nim przez telefon? Chyba zatkaliście specjalnie uszy.
— Niejednokrotnie zwracał mi pan uwagę, inspektorze, abym nie podsłuchiwał, podczas gdy pan rozmawia przez telefon...
— Trudno dziś z wami dojść do ładu, Marholm.
Marholm wzruszył szerokimi ramionami i spokojnie zabrał się do swej pracy.
— Zostawcie wreszcie te akta i posłuchajcie moich instrukcyj.
Sekretarz odwrócił głowę i spojrzał na swego szefa z zaciekawieniem.
— Wstać, kiedy do was mówię! — wrzasnął Baxter. — Wyprostować się na baczność i powtarzać: „wedle rozkazu, panie inspektorze policji“! Ale wy postanowiliście okryć mnie śmiesznością w oczach mego belgijskiego kolegi! Pamętajcie, że będziecie mieli ze mną do czynienia... Przy najmniejszym uchybieniu zmyję wam głowę tak, jak na to zasługujecie.
— Hm... Zaoszczędzę sobie mydła — odparł „Pchla“ filozoficznie.
Wyciągnął z kieszeni swą krótką fajeczkę i począł napełniać ją tytoniem.
Baxter rzucił się na niego jak rozjuszony tygrys.
— Jeszcze tego brakowało — zawołał. — Nie dość, że zatruwacie, powietrze w mym biurze wówczas, gdy jestem sam, ale chcecie jeszcze doprowadzić do tego, aby komisarz belgijski udusił się przebywając przez kilka chwil w tej ciężkiej atmosferze... Przecież to nie tytoń, ale tabaka, którą palą tylko nędzarze i męty londyńskie!
— Nie ma pan pojęcia o tym, co to jest prawdziwy tytoń — przerwał mu Marholm. — Powtarzam panu raz jeszcze, że jest to najprzedniejszy tytoń holenderski. Tylko tak niesubtelny nos, jak pański, nie potrafi odróżnić szlachetnego gatunku od zwykłej mieszaniny materacowego włosia, morskiej trawy i zeschłych liści, które pan nazywa cygarem. Sam zapach tego, co pan pali, może przyprawić o omdlenie najsilniejszego człowieka...
— A idźcież do wszystkich diabłów! — wybuchnął Baxter. — Nie można z wami dyskutować.