Strona:PL Lord Lister -46- Kontrabanda broni.pdf/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ponieważ prezydent dał mu tę samą odpowiedź, Arab zaprzysiągł cudzoziemcom zemstę. Udał się wraz ze swym kapitanem do hotelu, gdzie mieszkali cudzoziemcy. Grek wskazał im pokoje, zajęte przez Europejczyków.
Peter Duschen i Willi Looks postanowili dnia tego spędzać noc pod werandą. Było gorąco. Obydwaj marynarze po spożyciu olbrzymiej ilości alkoholu, chrapali, jak miechy kowalskie.
Bambusowe przepierzenie zadrgało lekko. Ex-kapitan żaglowego okrętu spojrzał na twarze śpiących.
— Goddam — zaklął cicho. — To nie są ci sami Anglicy, których szukamy. Popełniliśmy błąd, chłopcy. Pst, bez hałasu.
Jeszcze raz spojrzał na twarze śpiących i wyszedł na czubkach palców. Armator czekał nań w barce. Wysłuchawszy opowiadania kapitana rzekł:
— Przecież ja sam przywiozłem ich na brzeg z pokładu żaglowca. Są to ci sami biali, którzy tam byli. Coś się w tym kryje niewyraźnego.
Arab podrapał się w głowę, lecz nie mógł znaleźć wyjaśnienia tajemnicy. Następnego dnia udał się, po raz wtóry, do konsula brytyjskiego: przyszedł do wniosku, że dwaj cudzoziemcy, mieszkający w hotelu Royal są oszustami. Konsul pokiwał głową. Sam nie wiedział co ma o tym myśleć. Włożył swój chełm korkowy i wraz ze swym przyjacielem udał się do prezydenta portugalskiego.
Prezydent zabrał z sobą dwóch czarnych policjantów i wraz z nimi zjawił się w hotelu Royal.
Peter Duschen i Will l i Looks zajęci byli opróżnianiem ósmej tego dnia butelki.
Na widok policjantów Willy zaśmiał się głośno:
— Spójrz — zawołał do swego przyjaciela — wyglądają jak przebierańcy na ostatki.
W tej samej chwili zbliżył się do nich prezydent:
— Panowie mi wybaczą, że zadam im jedno pytanie.
— Byle szybko, mój stary — odparł Peter Duschen po niemiecku.
— Chciałem zapytać, czy jest pan baronem van Geldern?
— A co to pana obchodzi? Czy jestem panu winien pieniądze?
Prezydent nie zrozumiał z tego ani słowa. Poprosił go aby zechciał mówić po angielsku.
— A cóż to ciebie obchodzi? — odparł tym razem Peter po angielsku.
— Istnieją pewne poszlaki, że pan nie jest baronem van Geldern, pod którego nazwiskiem zapisał się pan w hotelu.
— Hej, Willy! Do mnie!
— Nie mam czasu — odparł Willy, żując pracowicie krwisty rozbeft.
— Tylko na chwilę! — rzekł Peter. — Musisz mi pomóc dowieść tym panom, że jestem autentycznym baronem.
Willy Looks spostrzegł, że Peter Duschen zakasuje rękawy. Podziałało to na niego, jak czerwona płachta na byka. Skoczył na równe nogi i zbliżył się do grupy, złożonej z przedstawicieli władz.
— Co? — krzyknął w stronę prezydenta. — Odważasz się twierdzić że mój przyjaciel nie jest baronem. Żebym cię nie wyrżnął w rufę!
— Ja tymczasem połamię mu pokład — wrzasnął Peter.
Puścili w ruch potężne pięści. Policjanci wydobyli broń i skierowali w ich stronę.
— Poddajcie się w imieniu prawa! — zawołał prezydent, wyciągając rewolwer.
— Wracaj do pokoju i przynieś nasze spluwy — rzekł Peter do Willy’ego.
Willy zrobił ruch, jakby chciał wykonać rozkaz.
— Stać bo strzelam — rzekł prezydent.
— Czyście oszaleli, żeby traktować ludzi naszego pokoju, jak zwykłych złodziei — rzekł Peter. — Czy bierzecie nas za negrów?
— Czy może pan dowieść, że jest pan baronem van Geldern — wmieszał się do rozmowy konsul angielski.
— Oczywiście — rzekł Peter Duschen, sięgając do kieszeni po papiery. — Chwileczkę... Chciałbym wiedzieć kim są panowie?
— Jestem prezydentem portugalskim w Beirze.
— Ach tak — rzekł Peter Duschen. — Czy może mi pan to udowodnić?
— Ci panowie to potwierdzą.
— To mi nie wystarcza — rzekł Peter Duschen. — Jeśli nie okaże mi pan papierów urzędowych, nie mam potrzeby panu wierzyć.
— A to bezczelność — ryknął prezydent.
Peter Duschen włożył z powrotem papiery do portfelu i rzekł:
— A teraz precz!
W tej samej chwili i dwaj czarni chwycili go za ramiona. Nie liczyli się jednak z olbrzymią siłą przeciwnika. Potężnym ruchem ramion strząsnął ich z siebie. Obydwaj czarni upadli na ziemię.
Zanim ktoś zdążył się zorientować w sytuacji marynarze chwycili czarnych za bary i wyrzucili ich przez parterowe okno na ulicę. Kto żył uciekał przed wściekłością rozszalałych Niemców. W jednej chwili pokój opustoszał.
— A teraz Willy, zmykajmy do naszych pokoi po broń. Ta stara małpa portugalska gotowa zmobilizować całą armię.
— Znam tę ich armię. Dwa tuziny cuchnących murzynów. Nie ma się czego bać.
Uzbrojeni wrócili z powrotem na werandę, oczekując dalszych wypadków.
Prezydent nie dał na siebie długo czekać.
Około trzydziestu czarnych, mizernie uzbrojonych, otoczyło hotel. Na czele ich kroczył chudy murzyn, trzymając w ręku sztandar.
— Mogliby go najpierw wyprać. Jest ohydnie brudny — zawołał Peter.
Skierował się w stronę okna i ukrywszy się za żaluzją wystrzelił jednocześnie z dwóch rewolwerów.
Wśród atakujących powstała panika. Jak stado baranów rzucili się do ucieczki i schronili w ogrodach angielskiego konsulatu.
Prezydent został sam. Zbliżył się do hotelu i zawołał:
— Poddajcie się! Zwracam wam uwagę, że jeśli dopuścicie się zbrojnych wystąpień przeciwko mojemu wojsku, zostaniecie skazani na karę śmierci...
— Nie gadaj głupstw i zmykaj! Liczę do trzech i strzelam! Raz... dwa...
Zanim zdążył doliczyć do trzech prezydent wycofał się śpiesznie.