Strona:PL Lord Lister -20- Miasto Wiecznej Nocy.pdf/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ścia, albo też opanować podziemne miasto. Możemy przedostać się tam bez trudu: Dynamit usunie nam przeszkody i utoruje nam drogę. Gdy tylko rany moje na to mi pozwolą, jestem do pańskiej dyspozycji. Jako nagrodę zastrzegam sobie skórę słynnego syna Buddy...
Obydwaj mężczyźni uścisnęli sobie serdecznie ręce. Kapitan Smyth wezwał swych ludzi, dobrał jeszcze dziesięciu strażaków i wraz z nimi postanowił zapuścić się w labirynt Chińskiego Miasta.
Przeszli przez opustoszałą chińską dzielnicę i znaleźli się w składzie herbaty. Nic się tu nie zmieniło... Smyth nie wróżył z tego nic dobrego. Klapa pozostała otwarta tak jak ją policjanci zostawili. Zeszli w głąb studni. W centralnej jaskini czekała ich pierwsza niespodzianka. Tylko jedno z przejść pozostało otwarte. Wszystkie inne zostały zamurowane, tak, że nie można ich było odróżnić od ścian. Otwarte przejście prowadziło do kanału... Jasnym było, że Chińczycy chcieli, aby policja zapuściła się w ten właśnie korytarz.
— Naprzód, chłopcy! — rzekł kapitan po chwili.
Cały oddział ruszył powoli. Wbrew oczekiwaniom nie zdarzyło się nic niezwykłego. Bez przeszkód przebyli kanał i dotarli do miejsca, w którym stał obracający się słup z ostrzami. W tym miejscu strażacy rozpoczęli swą akcję. Zakopali w ziemi coś w rodzaju sporej kotwicy, do której przymocowany był dość długi łańcuch. Wolny koniec tego łańcucha zarzucono na słup w ten sposób, że jedno z ogniw jego zahaczyło się o ostrze noża. Po kilku obrotach słupa łańcuch okręcił się kilkakrotnie do kola niego i wytężył się — tworząc coś w rodzaju hamulca. Słup wirujący zatrzymał się i oddział Smytha przeszedł swobodnie na drugą stronę. Tuż za słupem znajdowały się okute żelazem drzwi. Napróżno szukano zamka. Nigdzie w gładkiej powierzchni nie widać było śladu otworu. Strażacy podłożyli dynamit tuż pod samymi drzwiami.
Dat się słyszeć huk eksplozji. Mimo siły wybuchu drzwi nie ustąpiły. Dopiero za trzecim wybuchem otworzyła się przed nimi wolna droga. Nowe przejście różniło się od poprzednich. Ściany tworzyły wielkie polerowane bloki kamienne, w których odbijało się słabe światełko latarki.
Korytarz ten po dziesięciu metrach rozszerzał się, tworząc rodzaj sporej izby. Nigdzie nie widać było śladu dalszego przejścia. W ścianach zarysowały się tylko linie połączeń kamiennych bloków.
— Do diabła — zaklął Smyth — Wygląda mi to na zasadzkę; Trzeba, zdaję się, będzie wracać czemprędzej tą samą drogą.
Nagle kapitan zamilkł... Od strony sufitu dał się słyszeć lekki szmer. Natychmiast skierowano w tę stronę wszystkie latarnie. Sufit tworzyła olbrzymia bryła metalowa, na której wyrzeźbione były być może jedynie w celach ornamentacyjnych, niekończące się ilości szeroko rozwartych ludzkich oczu. Oczy te skośne i okrutne spoglądały wszystkie w punkt centralnej bryły, gdzie widniał niewielki kilkucentymetrowy otwór. W świetle latarni wszystkie te oczy lśniły się niesamowitym prawie ludzkim blaskiem...
Smyth chwycił za rewolwer i wystrzelił w kierunku szczeliny centralnej. Odpowiedział mu ironiczny śmiech. W tej samej chwili jakiś głuchy dźwięk dał się słyszeć w miejscu, przez które się tu przedostali.
Zanim Smyth oraz jego ludzie zdążyli się zorientować, olbrzymia płyta granitowa, kierowana widocznie niewidzialnym mechanizmem, zwaliła się w przejściu i zamknęła korytarz. Kapitan Smyth oraz jego ludzie zostali odcięci. Napróżno strażacy usiłowali zwalczyć tę przeszkodę siekierami i kilofami. Bryła posiadała niezwykłą grubość a doskonale wypolerowana jej powierzchnia nie pozostawiała ani jednego punktu zaczepienia.
Po raz wtóry ozwał się diabelski śmiech. Przerażeni ludzie spojrzeli do góry: ze skośnych oczu poczęły się nagle wysuwać długie ostre noże Zadrżeli.
Nie na tym jednak był koniec: szczęknęły niewidziane bloki, zaskowytały dźwigi i cały ciężki metalowy sufit począł się spuszczać powoli na głowy policjantów.
Smyth przeżywał okropne chwile. Zacisnął zęby, przyzywając na pomoc całą swą odwagę i przytomność umysłu. Z góry ozwał się ponury monotonny odgłos, miarowo wypowiadanych słów:
— Nasz wielki Budda, Budda Błękitnych Mieczy, zgniecie białych jak stado moskitów... Kapłani sekty Błękitnych Mieczy są jego narzędziem. Krew białych diabłów będzie najmilszą dla niego ofiarą.
Naprzód, chłopcy! — ozwał się nagle spokojny głos Smytha. — Przedstawienie jest tak piękne, tak pełne dramatycznego napięcia, że zatraca się różnica pomiędzy fantazją a rzeczywistością... Ciekaw jestem, co nam tu jeszcze wymyślą nowego...
W tej samej chwili ozwał się głos jednego z policjantów.
— Kapitanie, coś pada na nasze głowy...!
Smyth uczuł, jakąś ciepłą krople na swej twarzy
— Chłopcy! — zawołał — to oliwa... Te psy chcą nas ugotować żywcem we wrzątku... Nie traćmy nadziei! Mamy jeszcze sporo dynamitu.
Zbliżył się do granitowej płyty zasłaniając otwór, i obejrzał ją starannie. Okrzyk tryumfu wybiegł na jego usta.
Mam! — zawołał, wskazując na wyraźniejszą szczelinę w murze.
Krople oliwy stawały się coraz gorętsze. Nie było chwili do stracenia. Trzy płaskie ładunki wpuszczono szybko w szczelinę pomiędzy blokami i zapalono lont... Wszyscy ludzie zbili się w przeciwległym kącie.
Odłamki granitu wytrysnęły w powietrze. Wielu z policjantów otrzymało dość silne uderzenie w głowę. Cel jednak został osiągnięty.
Powstała wielka wyrwa, umożliwiająca przejście na korytarz. Kapitan przedarł się przez nią pierwszy, za jego przykładem poszli ludzie.
Sufit obniżał się powoli a nieubłagalnie tak, że znajdował się już zaledwie o kilka centymetrów od ludzkich głów.
Nowa galeria kończyła się tak, jak i poprzednia, kwadratową platformą. Na jednej ze ścian stała bambusowa drabina, prowadząca do niewielkiego kwadratowego otworu. Z otworu tego dochodził odgłos maszyn. Kapitan Smyth pewien był, że drabina prowadziła do sali znajdującej się nad miejscem, z którego umknęli szczęśliwie.
Z rewolwerem w ręce szybko wspiął się na górę. Za nim w milczeniu ruszyli policjanci. Smyth zniknął w czeluści otworu. Dały się słyszeć strzały rewolwerowe.
— Szybko, przyjaciele — szybko! — zabrz-