Strona:PL Lord Lister -15- Księżniczka dolarów.pdf/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— O, nie — odparł Lister. Dziś nie mam czasu na rozmowy. Mam zamiar w Ameryce polować na niedźwiedzie, które niecierpliwią się, czekając na mnie. Do widzenia, Lovel!
Lord Lister, śmiejąc się, pożegnał szambelana i w kilka minut później opuścił zamek.

Ku nowemu światu

Pogoda była wspaniała. Pasażerowie okrętu „Coiumbus“ przechadzali się po pokładzie. Okręt znajdował się na morzu dopiero od dziesięciu godzin. Lister wystrzegał się zawarcia jakiejkolwiek znajomości z pasażerami. Misja której się podjął rzucała go na całkiem nieznany mu teren Bawiła go jego rola jako wysłannika małżeńskiego.
Stojąc samotny na pokładzie śledził białą smugę piany, którą pozostawiał za sobą okręt. Mewy, obsiadły maszty i ostrym krzykiem przeszywały powietrze. Nagle ktoś zdecydowanym krokiem podszedł do Listera.
— Piękna pogoda — zabrzmiał tuż przy nim lekko zachrypnięty głos. — Chciałoby się wykąpać w tej zielonej spokojnej wodzie. Czy jedzie pan do New Jorku czy na Zachód?
Lister odwrócił się ze zdziwieniem i badawczym spojrzeniem obrzucił swego interlokutora.
— Żałuję, ale nie mam zaszczytu pana znać — odparł ostrym tonem.
Chciał w ten sposób przeciąć raz na zawsze rozmowę z wysokim, dość wulgarnie wyglądającym człowiekiem o ramionach atlety. Odwrócił się doń plecami, podziwiając w dalszym ciągu spokojną wodę.
— Winszuję panu szczerości — rzekł człowiek — Dziwię się jednak, że nie poznaje mnie pan. Podobizna moja znajduje się od dłuższego czasu na pierwszych stronicach amerykańskich pism, których pan widocznie nie czytuje. Nazwisko moje brzmi krótko: Braddon!
— Ach tak? — zapytał Lister — Jest więc pan prezesem Trustu Mechanicznego?
— Tak jest, Brighton! Jestem pańskim sąsiadem przy stole. Zajmuję również sąsiednią kabinę.
Lister drgnął.
— W jaki sposób zna pan moje nazwisko? — zapytał.
Braddon wybuchnął śmiechem.
— Jest pan przecież zapisany na liście podróżnych. Well, podajmy sobie ręce i uprzyjemnijmy sobie nawzajem okres podróży. Okropne towarzystwo tym razem jest na okręcie. Dużo starych kobiet i niemieckich kupców...
Lord Lister spojrzał podejrzliwie na króla maszyn. Pomyślał sobie jednak, że człowiek ten może być dla niego cenną pomocą przy przeniknięciu do towarzystwa amerykańskiego. Postanowił więc zachować z yankesem przyjacielskie stosunki.
— A więc zgoda, mister Braddon, — rzekł z uśmiechem.
— Pięknie — odparł Braddon — Jestem rdzennym yankesem. Jeśli mogę się panu w czemkolwiek przydać, proszę na mnie liczyć. Nie zawiodę z pewnością. Będzie mi pan za to wdzięczny.
Lord Lister uśmiechnął się i wyciągnął do Braddona rękę, którą ten ostatni potrząsnął potężnie.
— Doskonale, lordzie Brighton.
— Moje nazwisko brzmi inaczej: nazywam się sir Edward i pochodzę z rodu baronetów z Brighton — rzekł lord Lister ze śmiechem.
— To na jedno wychodzi... Będę więc mówił odtąd sir Brighton... Czy zna pan nasze przysłowie: „Cóż jest wart król bez poddanych, książę bez ziemi, hrabia bez pieniędzy?“ Nasze zepsute jedynaczki, których kaprysy największe spełniamy niewolniczo, marzą tylko o jednym: o tytule i koronie. Koroną książęcą pragną ukoronować wszelkie swe dobra doczesne. Cóż zrobić, kiedy to je bawi. Im tytuł jest droższy tym więcej się do niego palą.
Zaśmiał się jowialnie, nie spostrzegając bynajmniej, że rozmowa ta wywarła na Listerze dość przykre wrażenie.
— Niestety, Brighton, nie mam córki, której mógłbym sprawić tę przyjemność. Możemy więc bez cienia podejrzliwości rozmawiać z sobą jak dwaj gentlemani.
— Sądząc z pańskich słów uważa mnie pan za łowcę posagów, który specjalnie w tym celu wybiera się do Ameryki?
— Ja na nic nie uważam — odparł — Takie rzeczy należy wyczuć...
Swoją ubrylantowaną ręką uderzył Listera familiarnie po ramieniu.
— Myli się pan, mister Braddon — rzekł zimno Lister.
— Czyżby? — odparł Braddon — W takim razie przepraszam. Miałem tylko takie wrażenie. W każdym razie z największą przyjemnością przedstawiłbym pana jednej z naszych najbogatszych panien! Pocóż w takim razie jedzie pan do Ameryki? Czyżby miał pan zamiar szukać szczęścia na dalekim Zachodzie? W takim razie nie zaczyna się od podróży pierwszą klasą. Wygląda mi pan zbyt inteligentnie na uczonego, który miałby zamiar studiować stosunki amerykańskie. Pozostaje tylko jedno, dyplomacja!...
— Jeszcze raz popełnił pan omyłkę. Zaspokoję pańską ciekawość. Udaję się do Ameryki dla swej własnej przyjemności. Jestem na tyle głupi, że mam zamiar przyjrzyć się stosunkom amerykańskim.
— Zadziwiające! — zawołał Braddon — Cóż zwróciło na siebie pańską uwagę? Czy kwestie emigracyjne? Może chciałby pan wiedzieć, jak się zachowuje europejski wychodźca, zmieniając koszulę na wolnej amerykańskiej ziemi? Może ma pan zamiar studiować skład naszych zarządów wielkich instytucyj oraz skłonności do podagry wśród ich członków? Jestem yankesem czystej wody i należę do tego społeczeństwa, które zamierza pan studiować. Może pan zacząć swoją obserwację ode mnie i zbadać sposób, jaki obrałem, aby w najszybszym tempie dostać się do szpitala wariatów. Jest to ostatni przytułek amerykańskich milionerów...
Lord Lister zaśmiał się.
— Widzi pan — rzekł Braddon — Ameryka nie ma ani króla ani cesarza. Mimo to wszyscy pragną tam zostać królami. Główną potęgą jest dolar. W Ameryce można kupić wszystko: tytuł książęcy, hrabiowski lub zwykłego baroneta. Kupuje się także artystów, co jeszcze nie jest najgorsze. Pokażę panu jak tego rodzaju rzeczy załatwia się u nas w New-Port.
— Cóż to takiego ów New-Port?
— To nasza rezydencja letnia. Każdego roku wylegają tam tłumnie najbogatsze dziewczęta. Kosztuje to diablo drogo, ale Wall-Street starczy na wszystko. Jest to królestwo elegancji i dolara. New-