Strona:PL Lord Lister -13- Złodziej okradziony.pdf/6

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
ZŁODZIEJ OKRADZIONY
Tajemniczy podróżny

Na jednym z peronów dworca w Amsterdamie dwóch podróżnych rozmawiało z konduktorem pociągu pośpiesznego, zdążającego do Berlina. Dzięki sutemu napiwkowi konduktor zarezerwował ím osobny przedział.
— Widzisz, Edwardzie, — rzekł młodszy z nich — wolałbym mimo wszystko pozostać w Londynie. Ta podróż do Berlina nìe podoba mi się wcale.
— Całkiem niesłuszníe, Charley — odparł człowiek, do którego zwrócone były te słowa.
Był to mężczyzna wysokì, szczupły i muskularny. Wyraz jego twarzy zdradzał żywą inteligencję.
— Tak, mylisz sìę — powtórzył — policja berlíńska nie jest bynajmniej sprytnìejsza od londyńskiej lub paryskíej. I ona, zanim powiesi człowieka, musì go najpierw schwytać...
Przerwał. Z sąsiedníego przedziału dochodził do uszu jego odgłos rozmowy.
— Postaw przy mnìe walizę z pìeniędzmì — rzekł jakìś głos.
— All right, Stahl
John C. Raffles, bowiem nim był szczupły młody człowiek, oparł síę o poduszki wagonu ì zapalìł papierosa. Jego przyjacíel i sekretarz Charley Brand zabrał się do przerzucania angielskich gazet.
— Schlesischer Banhof — Wszyscy wysiadają — zawołał konduktor.
Pocìąg z hałasem wtoczył sìę na berlińską stację. Tragarze bíegali tam i z powrotem. Słychać było gwar í nawoływania. Podróżni tłoczylì się przy wyjściu.
— Wszyscy wysíadają! Proszę wysiąść — rzekł konduktor, zwracając się do podróżnego, siedzącego samotnìe w przedziale pierwszej klasy.
Podróżny nie ruszył síę.
Konduktor wszedł do przedzìału i lekko potrząsnął śpiącym.
— Jest pan już w Berliníe.
Sztywny, jak gdyby wyciosany z drzewa, podróżny pozostał na swym mìejscu. Gdy konduktor począł nim silnie potrząsać, podróżny stracił równowagę ì o mało níe upadł na ziemię. Konduktor przeląkł się i zawołał swego kolegę.
— Hallo, Karl, chodźże szybko. Mam wrażenie, że tu ktoś umarł.
Wezwany funkcjonaríusz przybiegł natychmiast. Przed przedziałem zebrała się mała grupka ciekawych. Konduktor wraz ze swym kolegą poczęli coraz mocniej potrząsać pasażerem. Nagle z tłumu wysunął się jakíś pan.
— Nie ruszajcie go — rzekł — jestem lekarzem. Proszę go zostawić.
Obydwaj funkcjonariusze oddalili sìę od ciała, przepuszczając lekarza. Mały, dość korpulentny człowiek o okrągłej i sympatycznej twarzy, uważnie obejrzał podróżnego. Człowiek ten nie zmarł, bowíem serce biło jeszcze ì pierś podnosiła się miarowym oddechem. Nie był pijany, gdyż z ust jego nie czuło się zapachu alkoholu. Stanięto w obliczu zagadki.
Postawa nieznajomego była dziwna. Sztywny i skurczony, nie síedział a raczej oparty był o ławkę. Robił wrażenie wíelkíej lalki, którą ktoś wrzucił de kąta.
Wszystkie usiłowanìa doktora Blaya — takìe bowiem nazwisko nosił lekarz — spełzły na niczem. Kazał wobec tego zníeść człowieka do poczekalni i położyć go na ławce. Przyłączył się do níego jakiś ìnny lekarz ì obydwaj panowie poszli w ślad za tragarzami, którzy nieśli ciało. Pochód zamykała gromadka ciekawych.
Doktór Blay zdjął ubranie z pacjenta. Na ciele jego níe można było dostrzec żadnej rany, któraby świadczyła o napaścí. Na szyi nie odkryto śladów; pochodzących z duszenia. Serce i płuca fnukcjonowały prawie normalnie. Krótko mówiąc nie spostrzegało się nic niezwykłego. Obydwaj lekarze gubili síę w przypuszczeniach.
Po szczegółowych oględzínach doktór Blay wzruszył ramíonami. Doktór Weiler, jego kolegą wstrząsnął głową. Wypadek był naprawdę zastanawiający.
— Cóż pan o tym sądzi, drogi kolego? — rzekł doktór Blay. — Nie chcę jeszcze nic twierdzić, ale