błagalnie siostra. — Wyjedź, weź jaką robotę
i ustal się gdziekolwiek. Zczasem, kiedy tu ucichnie,
będziesz mógł wrócić.
Martin potrząsnął głową, ale nie próbował nic
wyjaśniać. Jakżeż to można wytłumaczyć? Przerażała go przepaść, rozwarta między nim a krewnymi.
Nie zdoła nigdy przekroczyć jej i dać pojąć
własnego stanowiska nietzscheańskiego wobec socjalizmu. W języku świata nie istniały słowa zdolne
wytłumaczyć tym ludziom zarówno poglądy jak postępowanie Martina. Ich najwyższy imperatyw
w stosunku do prześladowanego brzmiał: wziąć posadę. Oto było pierwsze i ostatnie słowo. Zamykało
świat cały. Zabrać się do roboty! wziąć posadę! Biedni, głupi niewolnicy! — myślał chłopak, słuchając
rad siostry. Nic dziwnego, że świat należy do silnych. Niewolników gnębi ich własna niewolniczość.
Posada, — oto złoty cielec, któremu składają hołd,
padając na twarz.
Raz jeszcze potrząsnął głową, gdy Gertruda zaproponowała mu trochę pieniędzy, chociaż wiedział,
że w dniach najbliższych czeka go wędrówka do
lichwiarza.
— Nie pokazuj się teraz Bernardowi na oczy —
upominała siostra. — Przyjdź dopiero za kilka miesięcy, jak stary ochłonie; jeślibyś chciał, mógłbyś
się zgodzić u nas do jeżdżenia furgonem po towary. A jeśli będziesz mnie potrzebował, zawsze możesz przysłać! Ja przylecę! Nie zapomnij.
Odeszła, popłakując głośno, chłopak zaś poczuł
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/523
Wygląd
Ta strona została przepisana.