Strona:PL Lemański - Proza ironiczna.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

krzyknie. — Albo mi to pierwszyzna?... Chodźta, chłopcy!« — Nie słuchasz, myślę, to nie słuchaj, nie mój koń, nie mój wóz... Poszlim. Przyszlim nad Czarną Topiel, ot, co tam ją ano widać — czarna, jak noc na nowiu... Franek zdjął spencerek, i coś jakby go tknęło. Spojrzał na nas — ale nic. Rozebrał się do cna, podszedł nad burtę i zaczął rozgartywać rękoma sitowie... — »A przeżegnaj się« — mówi Kumosiński. — »E, co mi tam« — mówi Franek, i zara chlust do wody... Poszedł jak ten szczupak — ino się czarna woda zakotłowała... Upłynął tak kawałek, odwrócił jeszcze głowę i krzyknął:
— »A pamiętajta, chłopcy, o mamie!... — »A co, boisz się, Franulku — krzyczy Opilski — wróć się, wróć: idź do mamy pod pierzynkę!« — »Żeby cię cholera! — odkrzykuje Franek. — Powiedzcie mamie, żem ja...« — Coś chciał Franek mówić, aleśmy nie dosłyszeli: zachłysnął się, widać... Płynie dalej. Patrzym i coraz któryś powie: źle — nie wytrzyma. — »Nic mu nie będzie, nie bójcie się — mówi Opilski — złe złego nie weźmie«. — Widzim, Franek naprawdę płynie jakoś dobrze, smyrga rękoma mocno... Już wypłynął na środek Topieli... Naraz widzim, coś nim szarpnęło... Ale nic: wyrzucił się jak ryba, i płynie. Przepłynął tak może jeszcze ze dwa staje i zawraca. — »No, — mówi Opilski — trzeba stawiać garniec!« Patrzym, a Frankiem jak nie zakotłuje coś,