Strona:PL Lemański - Proza ironiczna.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

grzebywali z puszki resztę homara i co kilka chwil całowali się wargami namaszczonemi oliwą.
My wrzeliśmy i fermentowaliśmy, jak wino, i darliśmy się ku skazanemu, chcąc go obejmować. I bylibyśmy się okryli wstydem, postępując wbrew wszelkim formom i regułom. Na szczęście przewodniczący, jako w rozpatrywaniu win najwprawniejszy, zachował jeszcze zdolność przewodzenia i rzekł:
— Przytomny tu, niestety jeszcze niedość nieprzytomny odmieniec grzeszył filozofią... Chcieliśmy go ukarać filozoficznie, naprzód onieprzytomniając go ścięciem. Robiliśmy dużo. Robiliśmy wiele więcej, niż po nas przeciętna beznamiętność litery wyroku miała prawo oczekiwać. Znęcaliśmy się... Napróżno!... Wina już wyszły... Tak, wyszły już wina... Niema win... A sklepy zamknięte... już... Walenty, czy sklepy już zamknięte?...
— Zamknięte, psze łaski wielmożnego pa... sądu.
— Franku?... Piłbyś jeszcze?
— Do nieskończenia. Wino wspaniałe!
— Otóż więc... Ponieważ głowa miała mu być odcięta po ścięciu go, a ściętym nie jest... i być nim dla braku win nie może, przeto i ściąć go nie możemy... Czy to jasne?... Pytam, czy to jasne?...
— Brawo! — zawołaliśmy. — Niema win!... Nie ma win winny!... Niech żyje wina!... Niech żyją wina!...