Strona:PL Lemański - Proza ironiczna.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wino, płodzisz dzieci... Może tam z nich które dopiero weźmie się do nauki, bo co się tycze poezyi...
— Wydziedziczyłbym huncwota!
— A widzisz, obywatelu. Tylko że, jeśli jakiś twój potomek ma być poetą, to i tak będzie, bo poeta kpi sobie z wszelkiego dziedzictwa.
— Łatwo ci to, panie, mówić, kiedy nie żyjesz, kiedyś już do historyi przeszedł... Ale, ale... Bronisz pan, panie, poezyi, a o ile wiem z trzeciej klasy, to jesteś tylko filozofem, i to z tych bosych.

— Tak, oczywiście. Byłem filozofem i chodziłem bez butów... Chociaż i dziś, co prawda... Patrz, nawet mięso ze stóp mi spadło... Mniejsza. Za to jestem teraz poetą. Zostałem nim dopiero po śmierci, bo za życia — wiesz, Ksantypa zawsze mnie faktem swego »karykaturealnego« istnienia wybijała z nastroju, a nastrój, trzeba ci wiedzieć, jest w poezyi rzeczą niezbędną... Ale dokej moj[1] — późno już... Daruj, że cię pożegnam. Pilno mi do Erebu po tych tu waszych realnościach. To jeszcze ci na odchodnem mogę powiedzieć, że za moich czasów obywatel cenił poezyę, dziś zaś obywatelstwo, na poezyę plujące, jest megiston kakon tu biu[2]...

  1. Zda mi się.
  2. Największe zło życia.