Strona:PL Lange - Miranda.djvu/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ulicach miasta, tu znacznie był łagodniejszy. Jechałem śród szerokich pól i zagajników, a droga była wysadzona drzewami figowemi, cedrami i palmami. Ludzi spotykałem na drodze niewielu, gdyż większość była w polu — i słychać było zdaleka pieśni ludzkie, którym towarzyszyły śpiewy ptaków: odzywały się kosy i wiewiołgi, a także zaczynały swe tryle kukułki indyjskie, których głos przypomina pienie słowika.
Ci z obywateli, których spotykałem na drodze — witali się ze mną b. przyjaźnie: wszyscy o mnie wiedzieli, gdyż wieści łatwo się tu rozchodzą. Prawie u samego wejścia do lasu Kiszkinda spostrzegłem kompleks dość dużych domków — otoczonych ogrodem i parkanem: jak mi wyjaśnił jeden z przechodniów — była to szkoła. Zamierzałem odwiedzić ją później.
Kiedy już byłem w lesie — postanowiłem dowiedzieć się, gdzie zamieszkał nowoprzybyły pustelnik. Las to był gęsty, przeważnie cedrowo-figowy — i gdym się znalazł w jego głębi cienistej, zlekka wilgotnej, jakiemś tchnieniem odwieczności przesyconej: doznałem wrażenia, jakiego zwykle doznaję, gdy wchodzę do puszczy; zdawało mi się, że stanąłem w jakiejś pierwotnej, tajemnice szemrzącej świątyni: ani na stepach, ani na polu, ani w górach, ani nawet na morzu — człowiek nie jest tak blisko Boga, jak w puszczy.
Zasłuchany w szum, którym się kołysały gałęzie lasu — jechałem ścieżkami coraz dalej w gęstwiny, aż nakoniec trafiłem na szereg drewnianych domków, rzadko rozstawionych. Mieszkali w nich pustelnicy. Byli to starcy, którzy dla tych czy innych powodów — opuszczali społeczeństwo i gotowali się do wielkiego aktu śmierci.
Jeżeli mówię starcy — to dlatego tylko, że u nas ludzie w tym wieku, co oni (lat 70 — 80) —