Strona:PL Lange - Miranda.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Mimowoli się uśmiechnęłem, a zarazem przykro mi się zrobiło, że tak nieszczególne wrażenie wywieram na tej osobie, którą miałem zamiar traktować jako swą Beatryczę. Mówiła to z nadzwyczajnym wdziękiem i rzeczywiście nie mogłem się obrazić.
Tylko poprostu zbiła mnie z pantałyku... Nasza cywilizacja zupełnie tym Solarom nie imponuje: uważają się za twory doskonalsze. Rzeczywiście subtelność ich ciała znacznie przewyższa naszą: jest to jakby motyl wobec poczwarki.
Tymczasem podjeżdżaliśmy pod miasto, którego mury i kamienice były widoczne.
Ruch na gościńcu był znaczny; samochody podobne do naszego, były liczne: niektóre b. obszerne. W jednym widziałem blisko czterdziestu chłopców ze starszym, zapewne nauczycielem. Na widok mój zaczęli wołać!
— Inkleza, inkleza!
Moja bogini rzekła mi poufnie:
— Musimy cię przebrać po tutejszemu, bo cię będą prześladować dzieci, które u nas mają wielką swobodę.
— Ale — rzekłem — dzieci nie są cło was podobne: raczej do nas.
— Bo muszą one przejść przez stan czysto ludzki, zanim się podniosą i wyzwolą z więzów materji.
— Nie bardzo to rozumiem.
— W tych dniach właśnie odbędzie się święto wyzwolenia: mój brat cię zaprowadzi.
W tej chwili z wyżyny powietrznej spłynął ku nam Śolar i zatrzymawszy się koło wozu, zawołał:
— Damajanti!
— Wasiszta — bądź pozdrowiony! Oto mój brat — rzekła do mnie. Bracie, zatrzymał się tu u nas Anglik-rozbitek. Musisz go przyjąć w swoim domu.