Strona:PL L.M.Alcott - Małe kobietki.djvu/325

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pieć w milczeniu, — rzekła uroczyście, i dodała drżącym nieco głosem. — Nie możesz sobie wystawić, jak mi przykro wyrzec się Małgosi.
— Nie wyrzekasz się jej całkowicie, tylko w połowie, pocieszał ją Artur.
— Już nigdy nie będzie to samo; straciłam najdroższą przyjaciółkę, — rzekła z westchnieniem.
— W każdym razie masz mnie; wprawdzie nie na wiele się przydam, ale będę przy tobie całe życie, daję ci na to słowo, — rzekł z głębokiem przekonaniem.
— Wiem i wdzięczna jestem; tyś był zawsze dla mnie wielką pociechą, Teodorku, — odpowiedziała, czule ściskając go za ręce.
— Nie bądźże smutna, bo to zacny chłopiec. Jak widzisz, wszystko idzie dobrze: Małgosia jest uszczęśliwiona, Brooke prędko się urządzi, dziadek mu dopomoże, i bardzo będzie miło widzieć Małgosię we własnym domku. Jak się stąd wyniesie, będziemy się bawić doskonale, bo niedługo skończę kolegjum, a wtenczas pojedziemy zagranicę, lub na jaką ładną wycieczkę. Czyby cię to nie pocieszyło?
— Owszem, przynajmniej tak mi się zdaje, ale któż wie, co się może stać w ciągu trzech lat? — rzekła, wpadając w zamyślenie.
— Prawda! czy nie chciałabyś sięgnąć okiem w przyszłość, i przekonać się, gdzie wówczas wszyscy będziemy? Ja pragnąłbym bardzo, — odparł Artur.
— A ja nie, bo mogłabym zobaczyć co smutnego, a teraz wszyscy tak radośnie wyglądają, że nie przypuszczam, żeby im o wiele było lepiej. Zwolna powiodła oczami wkoło pokoju, i rozjaśniała się coraz bardziej, bo widok był przyjemny.