Strona:PL L.M.Alcott - Małe kobietki.djvu/315

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czyła napowrót do swego miejsca i zaczęła szyć tak pilnie, jakgdyby szło o życie, jeżeli nie wykończy na czas. Ludka stłumiła w sobie śmiech, widząc tę naglą zmianę; gdy zapukano delikatnie, otworzyła drzwi z ponurą i wcale niegościnną miną.
— Dzień dobry paniom; przyszedłem po swój parasol, — to jest — chciałem się dowiedzieć, jak się ma ojciec dzisiaj, — rzekł pan Brooke i z pewnem pomieszaniem patrzył na ich wymowne twarze.
— Bardzo dobrze; jest na staludze, przyniosę go i powiem mu, że pan tu jesteś.
Pomieszawszy w odpowiedzi ojca z parasolem, wymknęła się Ludka, chcąc siostrze dać sposobność do przemowy i miny pełnej godności. Lecz zaledwie znikła, Małgosia zaczęła także zmierzać ku drzwiom, bąkając:
— Mamie będzie przyjemnie zobaczyć pana, proszę usiąść, zaraz ją sprowadzę.
— Nie odchodź, czy boisz się mnie, Małgorzato? — rzekł pan Brooke tak smutno, że przyszło jej na myśl czy się nie znalazła grubjańsko. Zarumieniła się aż po loczki, bo nigdy jeszcze nie nazwał jej Małgorzatą, i zadziwiła się, że to brzmi tak słodko i naturalnie. Chcąc się okazać uprzejmą i swobodną, ufnie wyciągnęła rękę i rzekła z wdzięcznością:
— Jakże mogłabym się bać, kiedyś pan był tak dobry dla ojca? chciałabym tylko umieć podziękować.
— Czy mam powiedzieć, jakiego pragnę podziękowania? — spytał, trzymając mocno jej rączkę w swych dużych rękach i patrząc z taką miłością w ciemnych oczach, że jej serce zaczęło bić, i byłaby chciała zarazem i uciec i zostać, żeby go słuchać dalej.
— Nie rób pan tego — nie chciałabym... — rzekła