Przejdź do zawartości

Strona:PL L.M.Alcott - Małe kobietki.djvu/266

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szna bladość znikła, i oddech miała spokojny, jakgdyby dopiero co usnęła.
— Żeby to mama teraz przyjechała! — rzekła Ludka, gdy zimowa noc zaczęła ustępować.
— Patrz, — powiedziała Małgosia, zbliżając się do białej nawpół rozkwitłej róży, — myślałam, że się zaledwie rozwinie na jutro, żeby ją można dać w rękę Elizie, — gdyby odeszła od nas; ale roztworzyła się w nocy, a teraz włożę ją do wazonika, żeby nasza pieszczotka po przebudzeniu się zobaczyła najpierwej różyczkę i twarz mamy.
Nigdy słońce nie wschodziło tak pięknie, i nikomu świat nie wydał się tak miły, jak ociężałym oczom Małgosi i Ludki, gdy wyglądały o świcie przez okno, po długiem i smutnem czuwaniu.
— To zupełnie czarodziejski widok, — rzekła Małgosia z uśmiechem, patrząc z poza firanki na olśniewający widnokrąg.
— Słyszysz? — krzyknęła Ludka, zrywając się na nogi.
Tak, przy drzwiach na dole odezwał się najpierw dźwięk dzwonków, i wreszcie potem okrzyk Anny, głos Artura, który szeptał radośnie, — dziewczęta! przyjechała! przyjechała!