Strona:PL L.M.Alcott - Małe kobietki.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   190   —


jęcia co to jest szereg, a za nic w świecie nie chciałaby się spytać.
Franuś, siedzący tuż za dziewczynkami, słyszał ich rozmowę i odrzucił niecierpliwie kulę, widząc różne sztuczki gimnastyczne żwawych chłopaków.
Eliza, która zbierała rozrzucone kartki „autorów“, podniosła oczy i rzekła nieśmiało lecz przyjaźnie.
— Boję się czyś nie zmęczony; mogłażbym ci się czem przysłużyć?
— Porozmawiaj ze mną, jeżeliś tak dobra; nudno mi siedzieć samemu, — odpowiedział Franuś, widocznie przyzwyczajony, żeby się nim bardzo zajmowano w domu.
Gdyby prosił o łacińską orację, nie wydałoby się to trudniejszem zadaniem lękliwej Elizie, ale nie miała gdzie uciec, nie było w pobliżu Ludki, żeby się za nią schować, a biedny chłopiec patrzył tak smutno, że postanowiła spróbować odważnie.
— O czem lubisz rozmawiać? — zapytała zbierając kartki, i upuściła połowę, chcąc je związać razem.
— Przyjemnie mi słychać o pływaniu statkiem, o polowaniach, — rzekł Franuś, który się jeszcze nie nauczył stosować rozrywek do swych sił.
— Cóż tu robić, mnie to wszystko obce, — myślała Eliza, i zapominając w tym kłopocie o kalectwie chłopca, — rzekła w nadziei że go rozrusza, — nie byłam nigdy na polowaniu, ale ty musiałeś je widzieć nieraz.
— Bywało to kiedyś, ale już nigdy nie będę polował, bom się uszkodził, przeskakując przeklętą barjerę o pięciu szczeblach. Już nie istnieją dla mnie konie ani psy gończe, — rzekł z westchnieniem, a Eliza znienawidziła siebie za mimowolną nieuwagę.
— Wasze jelenie są daleko piękniejsze od naszych