Strona:PL Kraszewski - Wybór pism Tom IX.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
224
J. I. KRASZEWSKI.

do ciebie piszę, ja, co nie lubiłem pisać, a z dzisiejszego mego schronienia, nie powinienbym stosunków zawiązywać ze światem.
Gdyście mnie w nieliczném gronie przyjaciół „do grobowéj deski“ odprowadzili na Powązkowski cmentarz, pochowali w skromnym kątku, garstką ziemi i zieloną przykryli darniną, — a w świeżego jeszcze żalu przystępie ogłosili składkę na pomnik dla mnie (która, jak wiem, doszła do szesnastu złotych, gdy śniadanie, na którém postanowioną została, pięćset kosztowało), gdy ostatnia scena ostatniego aktu dramatu czy komedyi mojego życia spełniła się, a kortyna, z trupią głową i kośćmi na krzyż, na mogiłę zapadła... wiész, co się działo ze mną?
Domyślasz się, ale mogę ci zaręczyć, że zupełnie fałszywie, i dlatego wolę ci od razu powiedziéć, jak to było.
Sięgam trochę wyżéj, choć z miejsca, w którém zostaję, niedobrze sobie z czasu waszego mogę zdać sprawę.
Pamiętasz chwilę ostatnią... śmierć moja lekką była jak życie, suchoty powoli wypaliły ostatek sił, choć lat trzydziestu nie przeswawoliłem na ziemi. Najęliście mi domek w Wilanowie, z zielonością w okienku, ze słowikiem w krzakach, z ciszą miłą, ale dla konającego smutną, bo mu potrzeba choć słyszéć gwar i wrzawę świata, który opuszcza.
Poczciwa Felcia była przy mnie, i wy czasem przejęci woniami znajomemi, dyszący życiem, przychodziliście nawiedzić chorego, poczciwie i przyjacielsko kłamiąc przed nim, jak on sam kłamał przed sobą o zdrowiu i przyszłości, poświęcając mu godzinę, którą zawsze niezmiernie pilna przerywała sprawa. Tak w ostatnich chwilach powoli usunęło się ode mnie wszystko, prócz wspomnień i nadziei. Starzy ci słudzy razem z Felcią dotrzymali mi do ostatka. Nie byłeś w chwili, gdy żegnałem waszę ziemię, powiem ci więc, żem nie wiedział, co się dzieje ze mną; w oczach mi się zaćmiło, stanęło serce i sądziłem, że omdlewam tylko... dłoń poczciwego dziewczęcia, ciepłą życiem, drżącą przestrachem, ostatnią poczułem na skroni...
Potém duch mój swobodny uleciał, ale w szarym jakimś mroku, z ciężkością drogę sobie torował, płynął do góry powoli, jakby go w dół ciągnęły grzechy, potém unosił się błędnie w tę i w drugą stronę, nie pewien, gdzie pójdzie.
Z razu nie zdawałem sobie sprawy z tego, co ze mną zaszło; ale powoli rozjaśniało się w duszy i poczułem, że wysoko ku niebu wzleciéć nie mogę, bo mi sił braknie; że nie spadnę téż nazbyt nizko, gdyż mi nie cięży grzech nieprzebaczony... wyrok na mnie wypisał się w głębi ducha mojego jasno i dobitnie. Nie zasłużywszy życiem na spoczynek i jaśniejszych stref mieszkanie, nie-