Strona:PL Kraszewski - Szaławiła.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A temu jeszcze w głowie szumi! krzyknął Tomaszewski — nikomu nawet spocząć nie da.. niech cię djabli porwą...
— Jak Twardowski bym się w powietrzu zawiesił! rozśmiał się Zbisław — no! no! Zgoda! na nogi! do rady. Moja żonka zdaje się że tylko symulowała ucieczkę do Lublina, ukrywać się musi gdzie indziej... trzeba tego dojść...
— A no — dochódźcie — ziewnął Tomaszewski — ale jabym tymczasem spał.
— Mnie trzeba sprytnego szpiega coby się za żebraka przebrał...
— E! e! dajże ty nam i sobie pokój! ofuknął Barański, któremu głowa po winie bolała — daj pokój! Ja ci się radą zdrową przysłużę — jedźmy do domu, wytchnijmy kapitalnie, wysmarujmy się... najedzmy, czas radzi... zobaczemy co robić. — Mnie się widzi że ty za swoją Domcią nie bardzo byś latać powinien, bo jej już — nie dostaniesz.
Zbisław ruszył ramionami.
— Słuchaj Barański — odezwał się. — Znasz ty mnie? hę? znasz? jak ty co podobnego powiedzieć możesz... Żebym ja jednej spodniczce z siebie dał drwić, żeby mi moja własna żona figę pokazała a ja ją zjadł i strawił? kto? ja? ja? ja?