Strona:PL Kraszewski - Szaławiła.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gospodarz na prędce i konie i przekąskę zadysponował, a sam pociągnął do pokoju, który sobie wybrał w drugim rogu domu, poczciwego Barańskiego.
Napiwszy się wódki i zakąsiwszy piernikiem, przyjaciel uśmiechnięty stanął naprzeciw Zbisia.
— Naprzód pocałuj mnie na obie strony i podziękuj.
— Za co?
— Nie pytaj a dziękuj...
— Ależ zagadkę mi rozwiążesz...
— Natychmiast — począł Barański, natychmiast... Zdaje mi się żem cię od prześladowania Horwatowskiego raz na zawsze uwolnił...
— Ale ba? czyś go posiekał na drobne kawałki? zaśmiał się Zbisław.
— Nie, to byłby sposób najgorszy, noszono by go potym w sercu jako bohatera i męczennika... do śmierci... trzeba żeby ów zdradził — i — zdradzi.
— Cóż to jest? jakim sposobem...
— Nie wiem po co go licho nosiło w Hrubieszowskie...
— Ale! do Strukczaszego pewnie!
— Być bardzo może...
Nasadziłem na niego w drodze...