Przejdź do zawartości

Strona:PL Kraszewski - Szaławiła.djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

potym dobył powoli z kieszeni trzosika i dał mu — pół talara.
Toboła oczom wierzyć nie chciał. Skłonił się do kolan...
— Niech Bóg płaci... niech odpłaca... niech błogosławi...
— Dawnoście też pewno syna nie widzieli — rzekł gospodarz nowy, słuszna rzecz sercu ojcowskiemu dogodzić — powiedzcie aby go wam zwolnili na cały dzień — a spyta li kto ze starszych, zkąd rozkaz, odpowiecie od tego co ma kresę przez łeb...
Toboła jeszcze raz do kolan mu się skłonił — ale staremu widząc go, tak dla biednych ludzi dobrym serce uderzyło wyrzutem; jednak powlókł się do Piotrka zachmurzony. Sumienie mu wymówiło że nie powinienby zdradzać tak miłosiernego człeka... Poszedłszy do syna i posłodziwszy w stajni, rozpatrzył się zaraz we dworze wprawnym okiem że też tu i do pani samej przystęp był trudny. W rozmowie parobczak mu powiedział że chociaż żadna się jejmości krzywda nie działa... ale srodze ją pilnowano; bez pozwolenia pana nikt dostąpić do niej nie mógł, a chciała wynijść na przechadzkę to zdala były sługi i stróże żeby do nikogo nie przystąpiła. Dziad zważył iż choćby po jałmużnę niby