Strona:PL Kraszewski - Szaławiła.djvu/246

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chany i rozjątrzony młodzieniec nie wątpił, iż opatrzność się w to wda, nastręczy mu kogoś a dzieło, które za bardzo godne opieki uważał — dokonać dozwoli. Na popasie już list był gotowy, acz nie miał wcale wdzięcznej postaci miłosnego posła, ale szarą i niepozorną minę, bo go Staszek pisał u żyda na papierze rejestrowym, atramentem jak feniks zmartwychwstałym z popiołów.
Szło o to komu go dać.
Mówiliśmy, iż mocno wierzył w szczególną niebios opiekę. Miał na koń siadać, gdy — usłyszał mruczenie. Przed nim stał klassyczny starych czasów dziad z torbami, jakby żywcem wzięty z ryciny Callot’a, ogromny, pleczysty, zgarbiony, broda i włosy rozczochrane, pierś opalona, noga włosem pokryta, kule pod pachami... dwie torby przez plecy... i garnuszek u pasa...
Ręka którą wyciągał ku podróżnemu, pomarszczona, koścista, okryta skórą jakby wyprawną, świecącą, ciemną, silną była choć misternie drżącą... aby litość obudziła. — Staszek popatrzył na dziada...
— A zkądże to staruszku?
— Z całego świata! paneczku! z całego świata... Z odpustu na odpust do Matki Naj-