Strona:PL Kraszewski - Szaławiła.djvu/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kto jego pazurków nie zna. My, jegomościuniu, we dwóch jemu na śniadanie i jeszcze by był głodny.
Machnął ręką Starosta, włożył ją znowu do kieszeni, w tył wysunął i chodził miotając niewidzialnemi dłoniami.
— Więc nic, panie Starosto?...
— Ale ja waćpanu nie bronię, rzekł stryj, zebrać armią, zrobić wyprawę na Żmurki, pochwycić jejmość i sukcedować po panu Zbisławie. Róbcie sobie co chcecie! chodźcie na głowach! bijcie się! gódźcie, prawujcie! całujcie, mordujcie... ale mnie dajcie święty pokój! Dixi.
Pan Stanisław stał skonfundowany.
— Co ja mam począć, rzekł po chwili, to już tylko mnie wiadomo... pewną jest rzeczą, że tej nieszczęśliwej panny Domiceli nie rzucę w szponach tego jastrzębia...
— Dobrze! dobrze! ale ja o tym wiedzieć nie potrzebuję — ja jestem, będę i pozostanę neutralnym — neutralnym. — Moja opieka skończona, synowicę oddałem... kwita.
— Tak! zawołał gorzko, unosząc się nieco pan Horwat — synowicę oddałem — a majątki zatrzymałem... to i dobrze! Ale pamiętaj panie Starosto, że co dziś synowicy, jutro wam...