Strona:PL Kraszewski - Szaławiła.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mu gankowi. Ztąd mieli zabawny widok ludzi mrowiących się około bramy i wysilających się na obronę. Zbisław uśmiechnął się, i oni za boki trzymali. Tak bez przeszkody dostali się do sieni, na wschody i na piętro. W pierwszych pokojach nie było nikogo. Zbisław postępował dalej, na ostatek za jednemi drzwiami usłyszał szczebiotanie Domci i otworzył je.
Razem dwa głębokie krzyki rozległy się po pustych komnatach...
Nie zmięszany niemi Zbisław kłaniając się grzecznie wszedł, a za nim ciekawa drużyna... P. Bożeńska porwawszy się z krzesła stała blada i drżąca, na twarzy Domci widać było zdziwienie, gniew, oburzenie i łzy bezsilnego już buntu.
— Otóż widzi pani, ozwał się Zbiś kłaniając się matce, że pan Bóg ludziom do odzyskania ich praw pomaga. Aniście się panie nas tu spodziewały... U bramy jeszcze się ucierają a my już tu...
To mówiąc z wyciągnioną ręką chciał się przybliżyć do żony, ale ta cofnęła się prędko i zawołała pokazując mu staroświecki nóż w srebrnej pochwie, który zatknęła sobie za pas...
— Ani kroku dalej... na najmniejszą próbę gwałtu... odpowiem tym...