Strona:PL Kraszewski - Szaławiła.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w koniec, a jeźli się jeszcze gra dobrze, można poryzykować coś na szczęście i wygrać.
— Toć choć ludziom po gościnie odjezdne dać musisz — rzekł Tomaszewski.
— Tabaki! rozśmiał się Barański...
— No — ale do Warszawy ja się nie ofiaruję tą metodą jechać — rzekł z kolei Zabrzeski — jak wola wasza.
— Ale któżby tego po waszmości wymagał, ozwał się gospodarz — a co myślicie na drogę potrzeba — dam...
— My się tam porozumiemy..
Stanęło tedy, że się nazajutrz wszyscy rozjadą, ale nie mówiąc nic nikomu, cicho, sza, niby zdesperowawszy o powodzeniu...
Zbisław brał się też na sztukę...
Wieczorem dla rozjezdnego, nie można było na sucho skończyć... pito niemiłosiernie. A że dzień był duszny, a noc jasna, beczułkę zaniesiono pod lipy, w chłodek i tam się już rozpasawszy dokazywano... W słowach jednak było pomiarkowanie wielkie, bo Zbisław już ludziom nie wierzył, więc pletli co ślina do ust przyniosła... ale o ożenku, o żonie, o Staszku ani słóweczka...
Zabrzeski dostawszy zapomogę nazajutrz do świtu puścił samowtór do Warszawy, inni też każdy w swą stronę. Gospodarz najpó-