Strona:PL Kraszewski - Szaławiła.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale któż to przywiózł? spytała panna, bo gdym ja nadbiegła... już wszystko było na stole a ci ludzie odchodzili... Cóż oni mówili!
— Nie chcieli gadać, odezwał się Koniuszy, tylko gdym zapytał — Cóż, pozabijali ich, czy co? jeden mi odpowiedział — Ani noga nie uszła...
— Dowojował się — dodała panna — ja jemu zawsze mówiłam, że jeśli tak będzie postępować... to go djabli wezmą...
— Panna Karolina to mówiła — przerwał Koniuszy, ja mówiłem, wszyscy mu to gadali — ale co temu Szaławile było rady dawać? czysto groch na ścianę.
— Dobrze mu tak... odezwał się z boku inny.
— Należało mu, dorzucił inny — oj! należało. — Mało to on ludzi nakaleczył, kobiet nabałamucił... łez ludziom wycisnął? Pan Bóg cierpliwy ale sprawiedliwy.
— Ale co tu robić? rzekł Koniuszy, panno Karolino... co tu poczynać?
— Ja się nikogo nie pytam... i mnie się też pytać nie ma o co? Zobaczemy kto do majątku przyjdzie... ma jakichś dalekich krewnych...
— Myśli panna Karolina, że tu kto co przed wierzycielami uchwyci... pójdzie to na