Strona:PL Kraszewski - Szaławiła.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Strach i zbytnia odwaga, istot słabych cechy, na przemiany go opanowywały. Bliżej krzesła stał mężczyzna w sile wieku, barczysty, zbudowany herkulesowemi kształty, w odzieży zaniedbanej, z wąsem do góry nasrożonym, z czupryną podgoloną... Przy nim w różnych postawach ożywionych, skłopotanych, zlęknionych kilku młodych ludzi, dworzan i służby, a na uboczu trochę szpakowaty mężczyzna, jeszcze krzepki, z twarzą spokojną, zamyśloną i nieco pogardliwie przypatrującemi się tej scenie oczyma.
— Djabeł sam wie, co to wszystko ma znaczyć, mówił barczysty Koniuszy, szarpiąc wąsy. Ja asaństwu powiadam, że on nie żyje... Jego musieli zabić! Ja go znam, jeżeli tam przyszło do bitki, jak ono jest to jest, nie dał się. Musiała być liczba większa z tamtej strony i zasiekli... A co w tym dziwnego? Ani noga nie uszła widać... To uparta bestya...
— Ale ani kropli krwi na odzieży nie ma? odezwał się drugi...
— No, to cóż dziwnego? rzekł Koniuszy, tego odzienia, w którym się bili i pozabijali nie odesłano... Widać tylko resztę co przy nich była... nie chcąc uchodzić za rabusiów do Wierzchówki wyprawiono...