Strona:PL Kraszewski - Żacy krakowscy.djvu/8

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Para ta szła samym środkiem ulicy śmiało i bezczelnie, snać pan Tomasz nie miarkował co czynił, albo bardzo był zuchwały, że się tak puszczał dniem jeszcze z tak znajomą kobietą mimo szkoły i bursy, której mieszkańce najsrożej zwykli byli podobnego rodzaju niewiasty prześladować.
Zbliżali się ku bursie; przewodnik nie usunął się w bok, nie zwolnił kroku, nie spuścił głowy, ale kobieta ujrzawszy liczny tłum przed bursą i szkołą właśnie wychodzących żaków, targnęła go. On nie zważał pospieszając. Żacy poczęli głośno i wrzaskliwie swawole sobie właściwe, rozsypali się po ulicy, jęli jedni drugich gonić, ciskać na się, krzyczeć i jak konie młode, tylko co ze stajni na swobodzie brykać.
Wiedząc z doświadczenia, że młodzież ilekroć się z nią na swe nieszczęście w ulicy spotkała, nie przepuściła jej nigdy bez urągań i pocisków, Strelimussa niespokojna, zwróciła się do pana Tomasza i ozwała się:
— Panie Tomaszu, mimo iść żadną miarą nie można, wróćmy się i przejdźmy inną uliczką, tyłami. Widzisz ten tłum żaków — oni nas — błotem zarzucą.
Ale pan Tomasz nie chciał w oczach kobiety za tchórza uchodzić a żaków nie miał za Boże stworzenie i myślał, że się im jedną ręką opędzi, to też idąc dalej odpowiedział:
— Oho! oho! cóż to sobie myślicie? albo to mnie straszna ta hołota, te urwisy, żebraki, b......, żeby ich dwa razy tyle było co jest? Śmiało moja panno pókiś ze mną; zuch to będzie, kto z nich nas choć słówkiem zaczepi! Ho! ho! mrówki to, które podeptałbym jak... Żeby ich nie dwa, czterdzieści razy tyle było co jest, pewnie się nie wrócę. Tirelire jak