Strona:PL Kraszewski - Żacy krakowscy.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

napróżno usiłowała wyrwać się panu Tomaszowi i umknąć, on trzymał ją silnie za rękę, stał na miejscu i miotał wszystkie jakie umiał przekleństwa na studentów, którzy wśród śmiechów i krzyków własnych, nie słyszeli nawet jego głosu. Co chwila tłumiły jego słowa kawały błota lgnące na oczach i ustach, na skroni i policzkach; a każde trafne uderzenie witane było od tłumu głośnemi oklaskami i pochwałami. Celowali wszyscy, tryumfował kto trafił, a Tomasz nieporuszony; kiedy nareszcie pomiarkował, że wypadało uciekać, bo nic poradzić nie mógł, ujrzał razem, że z tyłu i z przodu i z boku tłumy młodzieży zastępowały mu drogę. Godne było litości położenie ich, gdyż zapóźno opatrzywszy się, cofnąć się już nie mogli.
Nie licząc słów rozmaitych, które na napastowanych nie wielkie musiały robić wrażenie, błoto i piasek, któremi je obrzucano, liczne kułaki i szturchańce od bliższych, męczyły nieszczęśliwych. Tomasz nawet z groźb i łajania przeszedł do krzyku w litość i pomoc. Liczny tłum rozmaitego stanu osób zwabiony do okien i drzwi śmiechami i okrzykami zgromadzonych, przypatrywał się i powiększał także ile mógł wzrastający hałas i wrzawę. Mieszkańcy wychodzili z domów, przechodnie stawali i patrzyli na tę parę oblężoną od dzieci i do niepoznania obrzuconą błotem i piaskiem. Ciżba i krzyki rosły co chwila, a Tomasz za późno zdawszy się na prośby Strelimussy aby uciekać, nie mógł już nic poradzić, bo wszędzie gdzie się obrócił, spotykał uderzenia, kamienie i błoto którego już gruba warstwa czerniała na tego twarzy i sukni. Trzeba się jednak było ratować jakimkolwiek sposobem, bo znieść dłużej nie mogli.