Strona:PL Kraszewski - Ładny chłopiec.djvu/329

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   117   —

Maciórek radby był żar zagrzebywać ale nie swemi rękami, ściągnęła mu się twarz, pogładził włosy, nie wiedział co począć.
— Przyznam ci się — odparł — że co innego ty, a co innego ja. Jesteś znajomy jéj osobiście; ja — musiałbym się prezentować, i — quo titulo się tam znajdę.
— Jako wuj narzeczonego.
— Kiedy nie wiemy, czy już jest narzeczoną.
— To w takim razie — odezwał się Żak — i ja iść nie mam prawa.
Maciórek dla wybrnięcia z trudnego położenia zaczynał nos ucierać, gdy kelner przeszedłszy się po pokoju — dodał.
— No, chodźmy. Wyproszę się na jaką godzinę i służę.
— A jak jego tam zastaniemy? — mruknął profesor.
— Ja się tego nie obawiam, uściskam go jak brata — tém łatwiéj pójdzie sprawa.
Maciórek ręką, w któréj chustkę trzymał, strzepnął.
— Ja niemogę — rzekł — mój wiek, moja powaga, iść do takiego domu! Ja muszę się trzymać neutralnie.
— Ale by to było zabawne! — rozśmiał się Mr. Jacques — słowo daję, nęci mnie to.
— Idź sam, idź, proszę cię — zachęcał profesor. W ostateczności, jeśli się to na co przyda, możesz o mnie wspomniéć, powołać się na mnie, lecz osobiście mieszać się ja nie mogę.