Strona:PL Kazimierz Gliński - Bajki (1912).djvu/76

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.

    Nagle krzyk straszny rozdarł powietrze.
    Wpadł Grzegorz z lampką nocną — w piersi dech mu się zatrzymał.
    Nad trupem pani młodej, ochraniającej trup dziecka, stał Mściwój, sam, jak trup, blady.
    — Moje oczy! — szeptał nieprzytomnie.
    Grzegorz drżał, wśród ciszy nocnej rozchodził się szczęk jego zębów.
    — Schną lasy, pola, fale się burzą, ogień wsie trawi, ludzie szaleją... i ta... i ten — dodał, wskazując na zwłoki żony i synka — i ta... i ten... przez moje oczy, przez oczy moje.. Grzegorzu! czy to prawda?!
    — Panie mój, panie!... — wypadł jęk z piersi Grzegorza.
    — Ha! — krzyknął Mściwój — i runął w drzwi, i znikł, jak wiatr. Grom tylko pobiegł za nim.
    Całą noc szukał pana swojego sługa wierny. Nad ranem znalazł go w lesie z przepaską czarną na oczach.
    — Panie! panie! — zawołał.
    — Teraz już oczu moich nikt nie zobaczy — szepnął Mściwój. — Ta przepaska czarna na wieki spoczęła na nich!... Czuję, że las pachnie, ale go nie widzę, słyszę uginających się szmer gałęzi, ale nie wiem, kto je potrąca: ptak czy człowiek?...
    — Młoda dziewczyna na jagody wyszła — odpowiedział Grzegorz.
    — Gdzie ona?
    — Tam!
    Mściwój dotknął przepaski.
    — Nie zrzucaj jej, panie... nie zrzucaj! — zawołał stary.
    — Moje oczy nikomu już nie zaszkodzą — rzekł Mściwój.
    Zdjął przepaskę i zwrócił się do Grzegorza.
    Dwa straszne, krwawe, głębokie doły spojrzały na sługę wiernego.
    — Jezus!... — krzyknął Grzegorz.