Strona:PL Kazimierz Gliński - Bajki (1912).djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Uśpię twą czujność, matko! — szeptał. — Niech będzie potworek, kochać go będę tak, jak ty kochasz.
I oto nocy pewnej szelest stóp cichych rozbudził czujnie śpiącą matkę.
— Kto tam? — spytała.
Szmer przycichł — i możeby usnęła, złudzona ciszą, gdyby nie dwoje jarzących oczu, zbliżających się w ciemności do kolebki dziecka. To idzie mąż, ojciec — idzie spojrzeć na synka urocznemi oczyma swojemi.
Zerwała się z krzykiem i skoczyła do kołyski.
— Dość tego! — zawołał Mściwój. — Chcę widzieć dziecko moje!
— Nie! nie! — zajęczała, osłaniając niemowlę piersią swoją.
Mściwoja gniew porwał. Dzieciątko było śliczne a matka je zazdrośnie przed okiem jego kryje...
— Pokaż mi dziecko! — krzyknął, silnemi chwytając ją ramiony.
Rozpoczęła się walka głucha, straszna, bezlitosna.
— Co za szaleństwo! — krzyknął, rzucając na ziemię zwyciężoną.
— Nie patrz! nie patrz!... — ostatkiem sił walcząc, wołała nieszczęśliwa.
— Dla-cze-go? — ryknął.
— Twoje oczy zabijają...
Dreszcz strachu wstrząsnął Mściwojem.
— Mo-je oczy?... — wyszeptał.
— Schną lasy, pola, fale się burzą, ogień wsie trawi... ludzie szaleją! — wołała nieprzytomna z okiem utkwionem w jarzące się oczy męża.
— Mo-je oczy? — powtórzył, wpatrując się w żonę i dziecko, które ciche, spokojne, podobne do posążku marmurowego, leżało w nieruchomej kolebce.