Strona:PL Kazimierz Gliński - Bajki (1912).djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Otóż razu pewnego, po spożyciu chłopów kilkunastu, schrupaniu pół baby starej, trojga dziewcząt i jednego wojewody na deser — zasnął snem twardym, skręconem cielskiem swojem wypełniwszy jaskinię całą, a chrapał tak, aż Wawel dygotał, co ułatwiało braciom zbliżenie się do strasznej jamy. Wyrwidąb z sosną okrutną stanął u wejścia do jaskini, a Waligóra ze złomem skalnym na skraju góry; pierwszy wpakował sosnę do otworu i konarami jej zaczął drażnić smoka śpiącego; drugi, stojąc nad wejściem, czekał chwili ukazania się łba potwornego. Oczywiście, że nie podobało się smokowi to kłucie sosny i nieustający szelest szyszek, które go ze snu budziły. Kręcił się, mruczał, wreszcie ryknął straszliwie i łeb z otworu wysunął, chcąc się przekonać, co to mu spać nie pozwala. Ale zaledwie błysnął oczyskami, Waligóra grzmotnął skalnym odłamem między ślepie potwora i na miazgę łeb mu zgruchotał. Hej-hej! co to za radość była w mieście całem! Uderzyły dzwony wszystkie, trąby na zamku królewskim pieśń tryumfalną zagrały, a król tany wyprawił i sam w pierwszej parze poloneza poprowadził.
To powodzenie braci w niezmierną ich wbiło pychę. Obdarzeni przez króla, udarowani przez miasto, powrócili do swojej zagrody domowej, gdzie z utęsknieniem czekały na nich ich piękne małżonki. Prawda, że wielkich dokonali czynów, ale i wzrost i siły mieli po temu, co już nie ich było zasługą, tymczasem »ja« i »ja« wybiegało im ciągle na usta, jak gdyby »ty« i »on« nie było; krytykowali wszystko i wszystkich, tylko siebie wynosząc, co, powtarzane codziennie, nieznośnem się już stawało. Ani pani Wyrwidębina, ani pani Waligórzyna nic a nic o sobie powiedzieć nie mogły, bo zaraz to jeden, to drugi pan mąż lekceważąco głową kiwał i mówił:
— Co... wy?... ni góry nie zwalicie, ni smokowi łba nie ukręcicie. Wolałybyście siedzieć cicho!