Strona:PL Karol May - Winnetou 06.djvu/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   407   —

— Oczywiście! To najporządniejszy i najwytworniejszy człowiek, jakiego sobie można pomyśleć!
— A wy jesteście najbardziej dziecinnemi z dusz, jakie kiedykolwiek spotkałem.
— Jakto?
— Bo wierzycie temu przyrzeczeniu.
— Cóż w tem dziwnego?
— Czy trzeba wam to dopiero tłómaczyć?
— Pewnie!
— Człowiek, który dla kilku nuggetów zabija dwoje ludzi, tak opanowany jest przez żądzę złota, że nawet nie pomyśli dzielić się z wami w ten sposób.
— To było dwoje czerwonych!
— Ale w każdym razie dwoje ludzi, którzy nie wyrządzili mu nic złego! Nie ulega wątpliwości, że gdyby to byli biali, to także byłby ich bez wahania sprzątnął z drogi.
— Hm! — mruknął Gates z niedowierzaniem.
— Ja tak twierdzę, a nawet idę dalej. Santer obiecał wam, że dostaniecie tyle, co i on, a ja sądzę...
— Że dotrzyma słowa i odda nam część, która nam się będzie należała — wtrącił.
— Być może, że nam da, będąc przekonany, że ją otrzyma napowrót.
— Drogą rabunku?
— Tak. Część, przypadająca na każdego z nas, będzie w każdym razie sto lub więcej razy większa od tego, co mieli przy sobie Inczu-czuna i Winnetou. Jeśli Inczu-czunę i jego córkę zastrzelił z chciwości, to przysiągłbym, że od chwili, w której my dostaniemy złoto, nie będziemy ani minuty pewni własnego życia!
— Poczekajcie, mr. Jones!
— Pewnie, że zaczekam.
— To wielka różnica, czy się strzela do Indyan, czy do białych!
— Dla człowieka, którego porwała gorączka posiadania złota, nie istnieje ta różnica.
— Hm! Nie mogę wam przyznać słuszności w tym