Strona:PL Karol May - Winnetou 06.djvu/070

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   320   —

wam nad tę wodę od wschodu. Jaką barwę mają ludzie, których chcecie schwycić?
— To biali i kilku Ogellallajów.
Podczas tych słów brwi jego się ściągnęły. Położył dłoń na lśniącym tomahawku, zatkniętym za pasem i oświadczył:
— Synowie Ogellallajów są jak ropuchy, kiedy wyjdą z nor swoich. Ja ich rozdepczę! Czy mogę pójść z moim bratem, aby zobaczyć Ogellallajów?
Nic nie mogło być dla mnie milszem od tego pytania. Mieć Winnetou sprzymierzeńcem znaczyło to samo, co rozporządzać dwudziestu westmanami. Nie wątpiłem wprawdzie, że byłby nie opuścił mnie po tak długiej rozłące, ale okoliczność, że sam ofiarował swoje towarzystwo, dowodziła, że mu się nasza przygoda podobała.
— Wielki wódz Apaczów — odpowiedziałem mu na to — przybywa do nas, jak promień słońca w zimny poranek. Niechaj jego tomahawk będzie naszym!
— Moja ręka jest waszą ręką, a moje życie waszem życiem. Howgh!
Na Fredzie Walkerze wywarł Apacz potężne wrażenie. Nic dziwnego. Tosamo byłoby się z każdym stało, gdyż Winnetou był naprawdę wspaniałym okazem Indyanina, a widok jego musiał zachwycić każdego westmana.
Niezbyt wysoki i tęgo zbudowany, lecz o zgrabnych, a przytem żylastych kształtach, gibkością ruchów zadziwiał najsilniejszych i najdoświadczeńszych traperów. Był teraz taksamo ubrany jak ongiś, kiedyśmy się spotkali nad Rio Pecos, a potem rozstali u Wężów. Takim, jak stał teraz przed nami, widywałem go zawsze, zgrabnym, czystym zewnętrznie, a rycerskim i pańskim we wrażeniu, jakie wywierał: w każdym calu mąż i bohater.
Grubego Freda zaskoczyło przedewszystkiem to, że na tym Indyaninie wszystko lśniło i połyskiwało, że nie było na nim ani śladu plamy. Spojrzenia jego małych oczek biegały między mną a Winnetou, z czego odrazu odgadłem, że porównywał nas z sobą.