Strona:PL Karol May - Winnetou 06.djvu/031

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   281   —

dza wytrzymają jeszcze jazdę. Ja pojadę w prawo, Kotucho w lewo. W dwadzieścia minut prześcigniemy ich niepostrzeżenie, a potem wy ruszycie na nich.
— Uff! — potwierdził wódz Szoszonów i jak strzała puścił się w lewą stronę.
Ja udałem się równie prędko w prawo, a w dziesięć minut straciłem towarzyszy z oczu, chociaż oni także naprzód jechali. Mój wierzchowiec nie okazywał znużenia pomimo trudów dni ostatnich; nie miał ani płatka piany na pysku i ani śladu potu na gładkiej skórze, a sadził naprzód tak elastycznie, jak gdyby jego pięknie zbudowane ciało było z kauczuku.
Po piętnastu minutach zboczyłem w lewo i już wkrótce przez lunetę ujrzałem zbrodniarzy z boku za sobą, wodza zaś Wężów choć nieco w tyle poza mną, jednak także przed nimi. Obaj zwróciliśmy się teraz ku mordercom.
Ponieważ jechaliśmy naprzeciwko siebie, przeto wkrótce nas zauważyli. Spojrzeli poza siebie i spostrzegli, że stamtąd także ich ścigano. Pozostał im tylko jeden środek ucieczki, to jest przebić się pomiędzy nami. Rzucili się więc ku Szoszonowi.
— Teraz wytrwaj, mój kary!
Wydawszy ten ostry przeraźliwy okrzyk, który wytresowanego po indyańsku konia podnieca do wytężenia wszystkich sił, podniosłem się w strzemionach, aby koniowi jak najbardziej ulżyć ciężaru i ułatwić oddychanie. Tak pędzi jeździec tylko wtedy, gdy za jego plecami szaleje pożar preryi.
Wtem jeden z morderców, w którym natychmiast poznałem Freda Morgana, zatrzymał konia i przyłożył strzelbę do policzka. W tej samej chwili, kiedy błysnął strzał, runął wódz Szoszonów razem z koniem, jakby rażony piorunem. Sądziłem, że albo on, albo rumak jego został zabity, i wydałem okrzyk jak wściekły, lecz na szczęście pomyliłem się, gdyż w następnej chwili Kotucho zerwał się i rzucił na zbójów. Była to jedna ze sztuczek, których Indyanie latami uczą swoje konie. Jego